Leżąca w centralnej części Półwyspu Apenińskiego skalista Abruzja od XIX wieku określana jest przymiotnikami forte e gentile. Ziemia twarda i uprzejma; surowa, zdystansowana, ale, po szeregu podjętych przez przybysza prób, przyjmująca, że oto z obcego stał się swoim.
Takim swoim stał się dla Abruzyjczyków Kępiński, związany z regionem poprzez stosunki rodzinne i odwiedzający go regularnie od wielu lat. Mieszkający na co dzień w Rzymie autor opisuje więc Abruzzo z dwojakiej perspektywy: zarówno zewnętrznego obserwatora, jak i prawie-miejscowego, który wydeptał już swoje ulubione ścieżki i poznał dogłębnie lokalne historie tworzące delikatną tkankę tamtejszej tożsamości. To bardzo ciekawe połączenie, pozwalające przeplatać erudycyjne refleksje na temat krajobrazu, ludzi, historii i tradycji z fragmentami rozmów od serca, autorefleksyjnym humorem i próbami uchwycenia istoty abruzyjskiej duszy.
Mieszkańców regionu określa Kępiński mianem innego narodu – odmiennych od stereotypowego Włocha, niezwykle pracowitych, skromnych, pragmatycznych i zdystansowanych. Jednocześnie zauważa, że ta wymagająca ziemia niczym w soczewce skupia najważniejsze problemy Italii: załamanie gospodarcze, zależność od mafii, walkę z myślowymi schematami i przyrodę, której piękno zapiera dech w piersi, stanowiąc zarazem nieustające zagrożenie. Wszystkie te elementy budują opowieść zawartą w książce. Spotykamy w niej emigrantów, bandytów, literatów, górskich wędrowców, ratowników, którzy walczą o ludzkie życie podczas trzęsień ziemi, a nawet abruzyjskie niedźwiedzie, którym zdarza się wpadać na ciastko do lokalnej curkieni.
Czas spędzony z książką Piotra Kępińskiego wydaną przez Czarne to kolejna okazja do poznania Włoch nielukrowanych, odmiennych od tych prezentowanych w folderach biur podróży. Mamy tu do czynienia ze świetnie napisanym, przemyślanym, mądrym tekstem. Z całą pewnością zasługuje on na uwagę – chociaż mnie podczas lektury brakowało jakiegoś bliżej nieokreślonego je ne sais quoi, które sprawiłoby, że, jak wypadku Szczurów z Via Veneto, książka porwie mnie i dogłębnie poruszy. Czyżby była to wina Abruzji, twardej i uprzejmej, ale niekoniecznie charyzmatycznej i intrygującej? Sprawdźcie sami.
Piotr Kępiński, W cieniu Gran Sasso. Historie z Abruzji, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2023
Na początku XI wieku liczący sobie tysiąc lat Kościół katolicki potrzebuje duchowej odnowy. W wyniszczonych wojnami i zarazą krajach rozwija się sporo ruchów mistycznych i heretyckich. Zjednoczona pod rządami Karola Wielkiego Europa tworzy jednolite politycznie i gospodarczo imperium, a między władzą świecką i kościelną panuje zgoda. Rośnie znaczenie rodów arystokratycznych oraz miast, kwitnie handel lądowy i morski, a unowocześnione galeony umożliwiają bezpieczniejszą żeglugę i skuteczną obronę przeciw Saracenom. Mimo to ciągle spogląda się z niepokojem w stronę Orientu w obawie przed kolejną inwazją muzułmanów. Kiedy w roku 1076 Palestyna dostaje się pod władanie Turków seldżuckich, Jerozolima staje się sułtanatem i rozpoczynają się prześladowania chrześcijan pielgrzymujących do Ziemi Świętej. W roku 1095 papież Urban II wzywa lud i rycerstwo do obrony Grobu Chrystusa; żarliwymi kazaniami wspiera go Piotr Eremita, kaznodzieja z Amiens. Rok później rusza pierwsza krucjata: oddziały rycerstwa, kupcy, zastępy wiernych, szlachty oraz niemającej nic do stracenia biedoty. Szlak z Europy Środkowej wiedzie drogą lądową przez Bałkany, z Zachodniej – przez Alpy do portów nad Morzem Śródziemnym: Marsylii, Genui i Ankony.
Stabilna ekonomicznie, kupiecka Genua jako jedna z pierwszych odpowiada na papieski apel, słusznie dopatrując się w krucjatach lukratywnych możliwości. W lipcu 1097 roku z portu w Ligurii wyrusza dwanaście galionów i… jedna gondola. Prym wiedzie Guglielmo Embriaco, który ze względu na słuszną posturę i porywczy charakter zwany jest Młotogłowym – Caput mallei. Wraz z bratem Primo wystawia dwa galeony Embriaga i Grifona i z zastępem dwustu mężczyzn wyrusza na odsiecz rycerzom frankońskim i normańskim, już od jakiegoś czasu oblegającym bezskutecznie Antiochię. Po krwawych walkach udaje się w końcu zdobyć miasto, które staje się pierwszym łupem wojennym liguryjczyków. To z pewnością zasługa genueńskich kuszników – sławnych na całą Europę i szkolonych do zadań specjalnych protoplastów dzisiejszych komandosów. Doświadczeni w walce na lądzie i na morzu, oprócz kusz wyrabianych w Genui wyposażeni są w sztylet, kolczugę, hełm, ryngraf i pawęż – bogato zdobioną, drewnianą tarczę. Męstwo i militarne kwalifikacje byłyby jednak niczym bez udziału sił nadprzyrodzonych. Wielu wierzy bowiem, że do zwycięstwa przyczynia się przechowywana w jednym z klasztorów Antiochii włócznia Longina, którą swego czasu rzymski legionista przebił bok konającego na krzyżu Jezusa Chrystusa.
Gugliermo Embriaco stanął na czele genueńczyków, którzy wyruszyli bronić Grobu Chrystusa (ilustracja: fresk w Kaplicy Dożów w Genui / Wikimedia Commons)
Po zdobyciu Antiochii Guglielmo Embriaco rusza do Jerozolimy, po drodze zahaczając o położoną w dzisiejszej Turcji Mirę. To stąd parę lat wcześniej przeniesiono do Bari prochy św. Mikołaja, ale genueńczyk węszy jeszcze inną okazję. Wdziera się do kaplicy jednego z zakonów, rozbija kryptę pod ołtarzem i nie zważając na krzyki i lamenty zakonników, wydobywa z niej urnę zawierającą ponoć prochy św. Jana Chrzciciela. Wkrótce potem dociera do portu w Jaffie, gdzie już od jakiegoś czasu stacjonuje duży oddział muzułmański. Guglielmo dla niepoznaki każe rozmontować dwa drewniane statki. Z części drewna konstruuje wozy, a resztę materiału – jak zwyczajny kupiec – przewozi do Jerozolimy. Tam projektuje zmyślne maszyny balistyczne: wieże wysokie na czterdzieści metrów, które otula mokrymi szmatami i ociekającymi jeszcze krwią skórami, tak by nie imał się ich ogień. U boku każdej wieży, na wysokości murów obronnych każe przymocować platformę na wzór zwodzonego mostu, która jednym końcem oparta o bastiony oblężonego miasta pozwala bezpiecznie przedostać się rycerzom do środka. Atakuje od strony południowej, którą uważa za najsłabiej strzeżoną.
Walki są krwawe i zacięte, po obu stronach dochodzi do masakry, ale ostatecznie zwycięstwo należy do genueńczyka. W jego konsekwencji Gotfryd z Bouillon przekazuje mu na własność magazyn, studnię, plac, kościół i trzydzieści domostw na terenie Jerozolimy oraz jedną trzecią łupu wojennego. Nowy król każe też umieścić na architrawie w Bazylice Grobu Pańskiego napis Chwała potędze genueńczyków, a Embriaco obiera wkrótce kurs na Cezareę, którą podporządkowuje sobie po długich zmaganiach. Znajduje się tu skarb bezcenny i niezwykły. Przenajświętsze Naczynie – sześciokątna misa z prawdziwego szmaragdu, z której Jezus miał spożywać ostatnią wieczerzę. Powróciwszy do Genui, podarowuje miastu i Kościołowi nowe kolonie i wszystkie zdobycze. Terra Santa stoi teraz otworem przed genueńskimi panami i kupcami, a oni już wiedzą, jak zrobić z tego użytek.
Gotfryd z Bouillon kazał umieścić na architrawie w Bazylice Grobu Pańskiego napis “Chwała potędze Genueńczyków” (na zdjęciu: Bazylika Grobu Pańskiego w Jerozolimie)
Wątek militarny i hultajski to jednak tylko część historii krucjat; kilkusettysięczną masę pielgrzymów stanowią zwykli ludzie, nierzadko pieszo przemierzający lądy i morza. Szukają, owszem, życiowej szansy, ale także pokuty i duchowej odnowy, pragną przeciwstawić się muzułmańskiej inwazji. Niektórzy wyruszają wierząc, że – jak przed Mojżeszem – rozstąpią się przed nimi morza, że dotrą na miejsce suchą stopą i wyzwolą Grób Chrystusa czystością serca i intencji. Nie brakuje szarlatanów i nawiedzonych agitatorów, którzy ciągną za sobą tłumy zdesperowanej biedoty. Większość z nich nawet nie dociera do Jerozolimy. Zdziesiątkowani przez głód i choroby, umierają w czasie wędrówki. Długoletnia pielgrzymka staje się sposobem na życie, a wzdłuż przemierzanych szlaków wyrastają kościoły, dormitoria i schroniska, cała podróżniczo–pokutnicza infrastruktura. Pieczę nad nią sprawują wywodzący się z Jerozolimy joannici, dzisiejsi rycerze maltańscy. Z czasem swoimi wpływami obejmują coraz większe terytoria Europy, które dla sprawniejszego zarządzania dzielą na komandorie – jednostki administracyjne, w skład których wchodzą dobra zakonne, świątynie, domy pielgrzyma, szpitale i magazyny mieszczące towary, broń i konie. Jedna z komandorii powstaje w roku 1180 w Genui i stanowi bezcenny przykład architektury krzyżowej.
Genueńska komenda (Commenda di Prè) jest jednym z największych i najnowocześniejszych obiektów tego typu w średniowiecznej Europie. Dwunawowa sala, łącząca funkcje szpitala i kościoła, może przyjąć jednorazowo osiemdziesięciu chorych, a zupełną nowością – choć dziś brzmi to zaskakująco – jest możliwość ich fizycznego odseparowania od zdrowych pielgrzymów. Bezpośrednie przejście między salą szpitalną a kościołem daje pacjentom możliwość uczestnictwa we mszy świętej – sprawom ducha poświęca się bowiem przynajmniej tyle samo uwagi, co sprawom ciała. To dwunawowe rozwiązanie zaczerpnięto prawdopodobnie z architektury islamskiej – kontakty ze światem arabskim to nie tylko krwawe jatki, ale i rozwój medycyny. Przyjęcie do szpitala możliwe jest po wcześniejszej spowiedzi i komunii, dopiero potem poddaje się ablucjom głowę i stopy. Powszechną praktyką w średniowiecznych szpitalach jest stosowanie łóżek kilkuosobowych, jedynie obłożnie chorzy mają prawo do oddzielnego legowiska. Odmówienie spania na jednym posłaniu ze współcierpiącymi grozi wydaleniem z przybytku. Chorzy otrzymują siennik, poduszkę, koc i pościele, codzienne, treściwe wyżywienie (nawet wino i mięso, jeśli zalecenia dietetyczne pozwalają na takie ekscesy), opiekę lekarską, a także wsparcie moralne ze strony kapelana i wspomnienie w modlitwie u sióstr zakonnych. Na wysokim poziomie stoi w Genui farmakologia, a działania aptekarzy i medyków określają surowe przepisy.
Dziś Commenda, czyli historyczny budynek krzyżowców i szpitalników, zajmuje Muzeum Włoskiej Emigracji
Ozdrowieniec wyrusza w świat wyposażony w koszulę, portki, buty z cholewami, baranią skórę i wełnianą czapkę. Joannici to prekursorzy szpitalnictwa, dlatego często nazywani są szpitalnikami, ale kawalerowie jerozolimscy to także rycerze i żeglarze. Dysponują własną flotą, gwarantując pielgrzymom pozbawioną nieoczekiwanych zwrotów akcji podróż do Ziemi Świętej, a konkretnie, że nie zostaną po drodze sprzedani muzułmanom jako niewolnicy, co zdarza się wielokrotnie w przypadku prywatnych przewoźników z Pizy i Genui.
Liguryjska komandoria ma też własnego świętego. Wkrótce po swojej śmierci w 1223 roku staje się nim jeden z przeorów, brat Ugo Canefri. Swym pełnym miłosierdzia życiem wzbudza miłość i uznanie podopiecznych, ale władze zakonne, chcąc wzmocnić własny autorytet, przypisują mu liczne cuda i tworzą legendy. Taka jest polityka średniowiecznego Kościoła. Katedra św. Wawrzyńca w Genui z czcią przechowuje ukradzione w Mirze prochy św. Jana Chrzciciela, Święte Naczynie z Cezarei i trzy różne fragmenty Krzyża Męki Pańskiej, wcześniej przerzucane z rąk do rąk przez kolejnych roszczących sobie do nich prawa rabusiów i „właścicieli”. Kult wokół domniemanych pamiątek z życia Chrystusa i jego apostołów spełnia funkcje propagandowe i usprawiedliwia kolejne ekspansje, a biskupi i kronikarze (zupełnie jak współcześni spin doktorzy) dorabiają do nich ideologię.
Genua chciała być stolicą chrześcijaństwa
Wzbogacona na krucjatach, potężna Republika Genueńska kreuje się na stolicę europejskiego chrześcijaństwa. Dowodem na to mają być między innymi właśnie święte szczątki. Biskupi starają się, by szczególnym kultem otoczyć szmaragdową misę Sacro Catino. Niektórzy twierdzą wręcz, że to święty Graal (choć naczynie kształtem nawet nie przypomina kielicha); według innych to talerz, z którego Jezus z Nazaretu spożywał paschalnego baranka w czasie ostatniej wieczerzy. Są głosy, że ta wykonana z pozaziemskiej materii misa posłużyła Nikodemowi do zebrania krwi przelanej przez Chrystusa. Jest jednak wiele opinii krytycznych, ktoś racjonalnie stwierdza, że tak piękny i cenny przedmiot ma się nijak do ubóstwa Jezusa. W końcu zamiary wytworzenia wokół tej zdobyczy „religii obywatelskiej” spalają na panewce, choć przez wieki nadal intryguje i pobudza wyobraźnię. W pewnym momencie Przenajświętsze Naczynie dostaje się w ręce Napoleona Bonapartego, który zleca jego badanie w Paryżu. Okazuje się, że szmaragd jest szkłem.
Sacro catino, fot. Veronica Arnoldi
Dziś Przenajświętsze Naczynie wraz z innymi skarbami, takimi jak: prochy św. Jana Chrzciciela, talerz, na którym podano Herodowi jego ściętą głowę i wykuty w złocie bizantyjski krzyż, należący do rodziny Zaccaria są przechowywane w skarbcu Katedry św. Wawrzyńca w Genui, miejscu interesującym również ze względu na nowoczesną restrukturyzację. Najnowsze badania naukowe – datowania radiowęglowe – potwierdziły, że Sacro Catino faktycznie pochodzi z okresu przypadającego na ziemską wędrówkę Chrystusa. Któż to wie, w każdym micie jest coś z prawdy. Może przed nami jeszcze wiele do odkrycia, ale przynajmniej na razie reszta jest milczeniem…
Również budynek Komandorii w dzielnicy Prè przetrwał do dziś wraz z fascynującym, dwupoziomowym kościołem św. Jana i został w kilku etapach odnowiony w okresie po II wojnie. Od roku znajduje się w nim Muzeum Włoskiej Emigracji – świadectwo ludzkich wędrówek od zarania do czasów współczesnych, opowieść o wyprawach Włochów, którzy z duchowych i materialnych pobudek zmuszeni byli do ruszenia w nieznane, do szukania w podróży nowych rozwiązań i możliwości. Dla potwierdzenia starej prawdy, że prawdziwe życie odbywa się w ruchu.
Zdjęcie główne: Genua widziana z Palazzo Rosso, fot. Paolo Trabattoni / Wikimedia Commons, CC BY 2.0
– Co najbardziej lubisz w Grecji? – pytam moją córkę Lię, lat siedem i trzy czwarte. – Ciepło i słońce, przecież wiesz, że jestem gorącą dziewczyną! – odpowiada z poważną miną. – A z czym Ci się Grecja kojarzy? – drążę. – Z Ateną i niebiesko-białymi domkami na Santorini – nie waha się ani chwili. Na Zeusa, myślę, nie jest dobrze. Dionisios Sturis w każdym razie nie byłby zadowolony. Jego nowa książka, zatytułowana śpiewnie Kalá, kalá. Grecja dla dociekliwych, od tego przecież właśnie się zaczyna: że Hellada to nie tylko starożytność, pocztówkowe widoki i idealna pogoda na urlop. Cóż, poniosłam chyba edukacyjną klęskę, ale dzięki temu możemy z Lią zasiąść do wspólnej lektury. Cieszy się na nią nie tylko moja córa. Wszak jej mama uwielbia czytać Sturisa nie od dziś!
W odróżnieniu od Gorzkich pomarańczy czy Zachodu słońca na Santorini, Kalá, kalá skierowane jest do dzieci, ale, podobnie jak reportaże autora, wychodzi daleko poza stereotypowe obrazki. Na stu kilkudziesięciu stronach tłumaczy on greckie zjawiska, przybliża zwyczaje, objaśnia tradycje, często niejasne nawet dla tych, którzy nad Morzem Śródziemnym czują się jak w domu. Lia dowiaduje się więc, jak powstała grecka flaga, ja z zainteresowaniem odkrywam, skąd pochodzi toponim „Grecja”. Razem postanawiamy odwiedzić tamtejsze panigiria, czyli imieniny świętego patrona danej miejscowości, a następnie sprawdzamy, która z nas wymieni więcej wyrazów greckiego pochodzenia. Moja mała pół-Izraelka piszcze z radości, gdy docieramy do rozdziału o oku proroka zdobiącym jej ulubioną bransoletkę (– Ale fajnie, czyli ten amulet znają nie tylko w kraju taty?!); ja, miłośniczka etymologii, zapisuję w notesie pochodzenie słowa komboloi. Tym koralikom nawleczonym na jedwabny sznurek, których nazwa znaczy mniej więcej tyle, co „przy każdym węźle odmawiam modlitwę”, autor poświęcił ładnych kilka stron, podobnie jak teatrowi cieni, kolorowym ateńskim muralom, związkom polsko-greckim, wielkiej Melinie Mercouri i niezwykłemu zjawisku, jakim są… grecki kiosk czy bazarek. Cieszę się, że podczas wspólnej lektury Lia dowiaduje się o znaczeniu filoksenii i z dumą przytakuję, gdy greckie sigá sigá porównuje do łacińskiego lente lente. A potem szykujemy sobie grecki jogurt z miodem według przepisu Dionisa i jest nam naprawdę dobrze. Czyli kalá.
Lia swój pierwszy krok zrobiła sześć lat temu w Atenach, nosi imię przez wielu uważane za greckie, a teraz twierdzi, że dzięki nowej książce wydawnictwa Dwie Siostry całkiem dobrze poznała kraj, z którego pochodzi jej ukochany deser – słodka bougatsa. I choć autora nie miała jeszcze okazji spotkać osobiście, to nagrywa dla niego video z wiadomością: „Dionis, napisałeś super książkę”. Cóż, ta bezpośredniość chyba też jest grecka. I, podobnie jak Kalá, kalá, bardzo mi się podoba.
Dionisios Sturis, Kalá, kalá. Grecja dla dociekliwych, ilustrowała Dominika Czerniak-Chojnacka, Dwie Siostry, Warszawa 2023
Posłuchaj moich opowieści o Morzu Śródziemnym – teraz na Spotify, Youtube, Apple, Google i innych popularnych platformach podcastowych oraz bezpośrednio tutaj, na stronie magazynu “Lente”.
W drugim sezonie podcastu zapraszam Cię do wspólnej wędrówki po śródziemnomorskich szlakach, bowiem tematem roku jest PODRÓŻ. Przygotuj plecak, włóż wygodne buty – i nie zapomnij słuchawek!
Muzyka to dusza wszechświata, skrzydła umysłu, lot wyobraźni i wszelkie życie – mawiał Platon. W tym odcinku fundujemy Wam najtańszą, najskuteczniejszą i – nie ma wątpliwości – jedną z najpiękniejszych możliwych podróży. Podróż z muzyką. Ale może być to też podróż za muzyką i muzykami, jak wolicie! Zatem Ennio Morricone i jego rzymskie ścieżki, Nino Rota i oaza kompozytora Felliniego na samym dole włoskiego buta. Dowiecie się także, gdzie szukać śladów Giacomo Pucciniego, która hiszpańska sala koncertowa zbudowana została na wzór morskiej fali i jaki sposób na podróżowanie mają taksówkarze-melomani.
Prowadzenie: Magda Miśka-Jackowska
Produkcja: Michał Woźniak
Jeśli chcesz dowiedzieć się więcej o kwestiach poruszonych w naszej rozmowie, zapraszamy serdecznie do lektury artykułów w magazynie “Lente”:
Posłuchaj moich opowieści o Morzu Śródziemnym – teraz na Spotify, Youtube, Apple, Google i innych popularnych platformach podcastowych oraz bezpośrednio tutaj, na stronie magazynu “Lente”.
W drugim sezonie podcastu zapraszam Cię do wspólnej wędrówki po śródziemnomorskich szlakach, bowiem tematem roku jest PODRÓŻ. Przygotuj plecak, włóż wygodne buty – i nie zapomnij słuchawek!
Wiosenne śródziemnomorskie święta od najdawniejszych czasów łączy motyw podróży. Od wizyty w zaświatach, która stała się udziałem licznych bogiń i antycznych bohaterów, po Zmartwychwstanie, od którego zaczyna się apostolska wędrówka mająca na celu głoszenie Dobrej Nowiny. Żydowska Pascha upamiętnia wyjście Izraelitów z Egiptu i początek tułaczki do Ziemi Obiecanej, a włoski zwyczaj gite fuori porta (wycieczki za mury miasta) zdaje się nawiązywać do nowotestamentowego marszu ku Emmaus. O tych i wielu innych wędrówkach opowiadam w najnowszym, wielkanocnym odcinku podcastu. Mikrofon jak zawsze dzierży Magda Miśka-Jackowska – obie, z całego serca, życzymy Wam wesołych świąt!
Prowadzenie: Magda Miśka-Jackowska
Produkcja: Michał Woźniak
Jeśli chcesz dowiedzieć się więcej o kwestiach poruszonych w naszej rozmowie, zapraszamy serdecznie do lektury artykułów w magazynie “Lente”:
Twoje przekładowe portfolio jest imponujące – tłumaczysz literaturę piękną i poezję z hiszpańskiego, katalońskiego, portugalskiego, francuskiego, angielskiego. Masz ulubiony język do tłumaczenia?
Nie, ja po prostu kocham tłumaczenie literatury. Oczywiście pod warunkiem, że to literatura dobra. Co to znaczy? Literatura dobra to taka, która mi się podoba. Uważam się za tłumacza hobbystę – w tym sensie, że odmawiam, jeżeli nie czuję tekstu; eliminuję ze swej pracy wszelki przymus. Jestem „dzieckiem” Carlosa Marrodana, Hiszpana wychowanego w Polsce, który był moim wykładowcą na iberystyce. Mówił, że warto tłumaczyć to, co się lubi. Istnieje wówczas duża szansa, że przekład okaże się dobry. Oczywiście początki były trudne. Na pierwszym roku – pamiętam, że był styczeń 1979 – Marrodán wpadł na pomysł, abyśmy zabrali się za tłumaczenie współczesnej poezji, choć przecież dopiero zaczynaliśmy uczyć się języka. Ja znałem dosłownie kilka słów i prostych zdań! Próbując zachować rymy i rytmy, otrzymałem tym samym pierwszy sygnał, że tłumaczenie poezji to, poza szukaniem polskich odpowiedników słów, także konieczność znalezienia formy. Rygor formalny oswajałem później, tłumacząc piosenki z angielskiego i francuskiego. Przez te wszystkie lata przyzwyczajałem się też do myśli, że każde tłumaczenie to nowe zadanie, które w zasadzie zeruje wszystkie wcześniejsze doświadczenia. Każe uczyć się od początku.
Złapię Cię za słówko – ale kogo, jak nie Ciebie! Co to właściwie znaczy, że tekst nam się podoba?
Że rezonuje, porusza jakąś strunę wewnątrz nas. Sprawia, że myślisz: ojej, może mógłbym napisać to po polsku? albo warto, żeby poznał to polski czytelnik. Tak było właśnie z Salvadorem Espriu – ja przez całe dekady myślałem, że ktoś powinien wreszcie go przetłumaczyć. Aż w końcu… padło na mnie. To jest trudna poezja, więc, przełożywszy kilka utworów, które ukazały się w „Literaturze na Świecie” w latach 80., mówiłem sobie, że przed kontynuacją powinienem pogłębić swoją znajomość katalońskiego. W pewnym momencie stwierdziłem jednak, że to się nigdy nie wydarzy – im dalej w las, tym więcej drzew, tym bardziej wydaje ci się, że nic nie wiesz. Pewnego dnia, kilka lat temu, Biuro Literackie zwróciło się do mnie z informacją, że szykują publikację kanonu poezji tzw. małych języków. A ja nie odmówiłem współpracy. Później oczywiście, mimo wielkiej miłości, polała się krew (śmiech). Wiedziałem jednak, że skoro już się zdecydowałem, to muszę to matrymonium skonsumować, choćbym miał się pokaleczyć.
I słusznie, bo wyszło z niego dziecko nie tylko udane, ale wybitne.
Wierz mi jednak, że miałem momenty, gdy czułem się pokonany. Wówczas jednak przychodzi do mnie zawsze stary chytry Odyseusz i mówi: zrobimy to fortelem.
No tak, Włosi mówią przecież: traduttore-traditore (wł.: „tłumacz-oszust”). Ale Ciebie o oszustwa nie podejrzewałam.
Fortel to nie oszustwo. Najczęściej zdarza się przy grach słów czytelnych tylko dla odbiorców języka pierwotnego, które są nieprzetłumaczalne. Zostawiam je zwykle w spokoju, ale, na zasadzie kompensacji, w innym fragmencie tekstu wprowadzam grę słów w języku polskim, której nie było w oryginale. To druga lekcja Carlosa: jak czegoś nie da się zrobić, to trzeba… wcisnąć inny towar. Nie wolno zapominać, że tłumacz jest także autorem tekstu. Jak głosi hasło Stowarzyszenia Tłumaczy Literatury, do którego z dumą przynależę, Szekspir nie pisał po polsku! To dlatego – nie tylko z powodu ego! – na okładkach powinno widnieć nazwisko tłumacza. Bierzemy w ten sposób współodpowiedzialność za tekst, pamiętając, że czytelnik może mieć swoje preferencje, woleć przekład jednego tłumacza od drugiego. Ja przy tym jestem tłumaczem dosyć ofensywnym, tzn. nie kryję się za tekstem – podobno zwykle można bez trudu rozpoznać, że przekład jest mój.
Tłumacz jest autorem, ale też najuważniejszym czytelnikiem. Odkrywasz czasem, po bardziej wnikliwej lekturze, że tekst, który wydawał Ci się ważny, nie jest wcale taki dobry?
Tak, zdarzyło mi się to kilkakrotnie – i za każdym razem zrezygnowałem z przekładu. Raz na przykład otrzymałem propozycję współtłumaczenia dużej antologii poezji bardzo znanego twórcy francuskiego. Chodziło o naprawdę wielkie nazwisko, ale kojarzone z prozą, nie z poezją. Na początku bardzo się ucieszyłem; po głębszej lekturze uznałem, że jednak nie czuję powinowactwa. W efekcie tłumacz Maciej Froński, z którym miałem współpracować, przełożył całość. Ja nie mogłem się zmusić. A chodziło o Houellebecqua.
Z jednej strony szkoda, a z drugiej – w tak zwanym międzyczasie tłumaczyłeś kolejne perełki, jak piosenki sefardyjskie z ladino.
Tłumaczyłem też z jidisz i, nie mów nikomu, ale z włoskiego też! Tu pomogła łacina, której uczyłem się w liceum. Cóż, języki drażnią moje podniebienie, pobudzają zmysły. To jak z wyglądaniem na świat przez jedno okno. Lepiej popatrzeć przez kilka, z różnych perspektyw.
Wierzysz w relatywizm językowy?
Coś w tym niewątpliwie jest. Czy wiesz, że w hiszpańskim istnieją trzy czasowniki odpowiadające polskiemu „być”? Mamy „być”, które jest immanentną cechą, mamy „być” jako stan przejściowy i mamy „być” w kontekście, że czegoś jest na przykład dużo. To musi o czymś świadczyć, z całą pewnością pogłębia pewną subtelność postrzegania stanów bytu. Dlatego też uważam przekład za wielkie dobrodziejstwo, za próbę zbliżenia do siebie różnych wrażliwości.
Cóż, ja jestem przekonana, że świat jest trochę inny po hiszpańsku, a inny po polsku. Zastanawiam się, czy, analogicznie, inny jest też po hiszpańsku i po katalońsku?
Kataloński stoi trochę okrakiem między francuskim, prowansalskim i hiszpańskim kastylijskim. Przy tym ostatnim wydaje się bardzo żywy, bardzo rozgadany. Strukturalnie jest trochę podobny do angielskiego – w tym sensie, że istnieje w nim bardzo dużo słów jednosylabowych, mieszczących w sobie mnóstwo treści. Wyrazy kończą się szybciej niż po hiszpańsku, więc wszystko nabiera tempa. Hiszpanie są od Katalończyków, przynajmniej językowo, bardziej stateczni.
Teoria relatywizmu językowego głosi, że język porządkuje rzeczywistość. Ja myślę, że porządkuje raczej to, co za nim idzie: skojarzenia kulturowe. My, Polacy, jesteśmy narodem dość homogenicznym; we Włoszech czy właśnie w Hiszpanii jest zupełnie inaczej. Odpowiedź na pytanie, skąd jesteś, od razu przypisuje ci pewne cechy: nie tylko jak mówisz, ale co jesz, co śpiewasz. Zetknięcie z językiem, z dialektem jest jak otwarcie drzwi do pokoju: atakują cię dźwięki, zapachy, smaki, które dostarczają całej mnogości informacji.
Portret George’a Brassensa pędzla Thierry’ego Ehrmanna / Flickr, CC BY 2.0
Opowiadasz ze znawstwem o Włoszech, o Hiszpanii, a przypomniało mi się teraz, że swego czasu odmówiłeś dołączenia do naszej fejsbukowej grupy książkowej, twierdząc, że nie jesteś człowiekiem Śródziemnomorza – ani nawet czytelnikiem tegoż. Mam ochotę zapytać: jak rozumiesz rzeczownik „Śródziemnomorze”? To denerwujący neologizm czy rzeczywista kategoria potrzebna do opisywania świata? Z jakiegoś powodu przecież wybrałeś iberystykę…
Tak, ale chyba nie z powodu Morza Śródziemnego. Chociaż kto wie? Planowałem studiować anglistykę w Poznaniu, ale nie miałem ochoty na wyjazd do innego miasta. Spojrzałem więc na mapę Europy, zobaczyłem Hiszpanię, pomyślałem: egzotyczny kraj, dziki, trochę arabski, trochę żydowski, trochę chrześcijański, niepodobny do innych. To chyba ta wielokulturowość mnie przyciągnęła. Teraz, gdy o tym myślę, przyznaję ci rację – jest ona skutkiem wędrówek rozmaitych ludów po Morzu Śródziemnym. I to ludów, o których nawet dzisiaj nie pamiętamy: w wypadku Hiszpanii mamy przecież jeszcze na przykład dawno zapomnianych Iberów.
Przypomnę Ci, że zajmowałeś się też Portugalią, która wprawdzie nie leży nad Morzem Śródziemnym, ale kulturowo ma z nim wiele wspólnego, oraz Francją, szczególnie Georgesem Brassensem, który wychował się w Prowansji i bardzo kochał Południe. Czy coś spaja dla Ciebie te wszystkie wątki?
To, że jest tam cieplej niż u nas (śmiech). I nie do końca jest to żart. Klimat sprawia, że mieszkańcy krajów śródziemnomorskich mają większą skłonność do plenerowych biesiad, do wspólnego śpiewania… Mnie Południe kojarzy się właśnie z sympozjonem, z sokratejską ucztą, gdzie wspólny stół jest pretekstem do rozmowy – czasem o czymś krotochwilnym, a czasem o czymś wielkim i ważnym. To oczywiście pewien ideał, jednak na Południu istnieją doskonałe warunki, by mógł się zrealizować. Wracając do grupy „Klub Śródziemnomorskiej Książki” – oczywiście był to z mojej strony żart i zaraz szybciutko się zapisałem. Chociaż przyznam, że chętniej należałbym do „Klubu Książki w Ogóle”. Dostrzegam bowiem wspaniałe elementy także w literaturach innych regionów, w tym krajów Północy.
Teraz musisz powiedzieć mi kilka słów o swoich ulubionych autorach.
Z zaciekawieniem sięgam po książki autorów egipskich i marokańskich. Podobnie jak ty, uwielbiam też Kawafisa, który w swojej poezji uchwycił esencję Śródziemnomorza. Co ciekawe, poznałem go przez Hiszpanię – tłumaczyliśmy Llacha, Katalończyka, który nagrał w Hiszpanii, w samym końcu reżimu Franco, płytę pt. Viatge a Ítaca (1975). Część oparta jest na wierszu Itaka Kawafisa. To przepiękna kompozycja. W kolejnych fragmentach Llach umieszcza Itakę w Katalonii.
Artysta ten nagrał też piosenkę Grecki statek; inny znany utwór, Karczma nad morzem, oparł na wierszu Stary człowiek Kawafisa. Oto sędziwy mężczyzna siedzi w tawernie, przygląda się młodym ludziom, płacze nad odchodzącym życiem i tym, że nie korzystał z jego przyjemności. Zarówno Llach, jak i Kawafis – obaj homoseksualiści – być może mówią tu o tym, że w sposób otwarty nie mogli spełnić się miłośnie. Dla Llacha była to podobno najbardziej polityczna piosenka, jaką nagrał. Mówiła więcej, niż tylko o emancypacji Katalończyków i gejów. To był krzyk przeciw wszelkiej opresji, przeciw tradycjonalistycznemu reżimowi, który nie zgadzał się na żadne odstępstwo od dogmatu. I tak właśnie zainteresowałem się Kawafisem…
Dla mnie Kawafis to przede wszystkim podróż. W jednym wywiadów z Tobą przeczytałam zaś, że prawie nie podróżujesz. Jakoś bardzo dało mi to do myślenia. Najpierw zasmuciło, a potem wzbudziło podziw – może oznacza to, że nie masz od czego uciekać?
Nie mam czasu na podróże, to bardzo prozaiczny powód. Zresztą czy podróż musi być zawsze daleką wyprawą? Miron Białoszewski napisał Balladę o zejściu do sklepu – i jest to przecież literatura podróżnicza, pełna zachwytu drogą i pełna ciekawości, która stanowi kwintesencję podróży.
Co więcej, podróżowaniem jest dla mnie tłumaczenie. To podróż przez język, przez wyobraźnię, przez różne wrażliwości. Tłumacząc tekst, muszę wymyślić sobie świat językowy, w którym będzie odbywać się moja praca; wymyślić sobie rzeczywistość i jej wewnętrzną polszczyznę. To zawsze podróż w nieznane – przy okazji odkrywania światów tekstu oryginalnego. To też podróż do granic mojej wyobraźni, mojej wrażliwości, uważności językowej i nie tylko. I jest to podróż, którą odbywam zupełnie sam.
A najważniejsze podróże odbywamy właśnie w ten sposób… Zresztą Ty chyba często dokonujesz takiego wyboru. W jednym z wywiadów powiedziałeś, że ludzkość to dla Ciebie fuszerka.
Tak, i uciekam od niej w literaturę. I w muzykę. Twórczość wszelaka stanowi przestrzeń, w której możemy uwrażliwiać się na to, co w nas dobre, na te elementy, które uratują człowieka przed nim samym. Literatura pisana wrażliwością jest w stanie nas ocalić. To, co zrobiliśmy z planetą, przemoc i triumf bogactwa nad ubóstwem, to dramat. Jesteśmy pasożytami. Wiele we mnie wdzięczności wobec tych, którzy ratują wszelkie piękno – zarówno duchowe, jak i fizyczne, w tym piękno przyrody.
Ja mam w sobie wiele wdzięczności za Twój niezwykły przekład poezji Salvadora Espriu. To pierwszy w polszczyźnie książkowy wybór wierszy najwybitniejszego katalońskiego poety XX wieku. Dla mnie zachwycający:alegoryczny, pełen biblijnych i mitologicznych nawiązań, aktualny do bólu.
Ilekroć zaglądałem do tytułowego poematu Skóra byka, przeszywał mnie dreszcz myślałem: Jezu, jakie to jest dobre. Ileż tam jest o tożsamości, o emancypacji, o podmiotowości, o dumie egzystencjalnej! Ileż o dumie z tego, że się przetrwało! Później przeczytałem na nowo cały zbiór i zrozumiałem, że nie można go przełożyć fragmentarycznie – w tych wierszach jest pewien rytm pojęć, pewne wątki nieustannie wracają. Dołączyłem też do niego tom Godziny oraz Cmentarz Sinery. Ten ostatni opowiada o podróży par excellence – narrator zbliża się do cmentarza, przechodzi przezeń, aż wreszcie rozpoczyna wędrówkę po grobowcu. Cała książka stanowi zaś podróż po świecie Salvadora Espriu, po pamięci, po mitologii. Pomyślałem, że może ja przyczynię się do rozpoczęcia podróży Espriu do Polski. I może ktoś pociągnie to dalej?
Julia Wollner ze swoim tomikiem poezji Espriu
We mnie mocno rezonuje pierwszy wiersz z tomu, Próba kantyku w świątyni. Wydaje mi się napisany dla dzisiejszych Polaków. Zresztą w całej poezji Espriu mamy wątki, którym wszyscy powinniśmy się przyjrzeć: i tematykę wolności, i moralność społeczną, i bardzo śródziemnomorski motyw małej i dużej ojczyzny.
To wiersz bardzo mocny poetycko i rzeczywiście ma przesłanie potrzebne także polskiemu czytelnikowi. Ojczyzna może źle nas traktować, ale to nie znaczy, że mamy przestać ją kochać. Choć etymologicznie pochodzi od ojca, to warto traktować ją trochę jak dziecko: uczyć akceptacji dla rozmaitości, tolerancji, inkluzywności. Ta ostatnia jest bardzo u Espriu istotna – on nie był nacjonalistą katalońskim. Nie bez powodu swój najbardziej znany poemat zatytułował Skóra byka – chodzi tu oczywiście o Hiszpanię. I choć wiersz napisał po katalońsku, to ogromnie radował się z przekładu hiszpańskiego, który zresztą pojawił się dość szybko i cieszył dużym zainteresowaniem.
Notabene, katalońskość wydaje mi się bardziej otwarta – i śródziemnomorska – niż kastylijskość. Katalończycy bardzo mocno identyfikują się z Mare Nostrum, podczas gdy Kastylijczycy przez długi czas zorientowani byli na Atlantyk, na którym budowali swoją potęgę. Z drugiej strony Espriu podkreśla, że wędrówka, tak typowa dla całego basenu Morza Śródziemnego, to wspólny los wszystkich: i Katalończyków, i Aragończyków, i Andaluzyjczyków. Zaczęła się wraz z Narodem Wybranym, który musił opuścić Ziemię Obiecaną – pojawia się tu mit powrotu, który, mam nadzieję, jest bardzo czytelny także dla nas. Zachęca do refleksji i zadania sobie pytania: skąd jesteśmy? Czy słuszne było w Polsce odwrócenie się od orientalizmu?
Na koniec podkreślmy, że u Espriu zawsze obecne jest morze – emblematyczna przestrzeń wędrówki. Wędrówki, czyli szukania i błądzenia, nie tylko podróży z punktu A do punktu B. Na morzu nie widać, co jest po drugiej stronie; zostaje sama ciekawość i nadzieja.
Jerozolima jest świętym miastem, a mimo to zawsze była siedliskiem przesądów, szarlatanerii i fanatyzmu; przedmiotem pożądania i dumy imperiów, choć nie przedstawia żadnej wartości strategicznej; kosmopolitycznym domem wielu sekt, a mimo to każda z nich wierzy, iż miasto należy do niej; miastem wielu nazw, chociaż każda z tradycji jest tak sekciarska, że wyklucza wszystkie pozostałe – napisał Montefiore we wstępie. Opisana przez niego historia Jerozolimy jest jednocześnie historią Bliskiego Wschodu, bo przez miasto przetoczyli się władcy, wojownicy i kapłani z wielu krajów i narodów. Załatwiali tu swoje interesy, realizowali marzenia i pragnienia, bardzo często w sposób krwawy i gwałtowny. Życiorys Jerozolimy, miasta przedstawianego metaforycznie jako piękna kobieta, ma w sobie melodramatyczny patos, niewyobrażalne wręcz okrucieństwo i szaleńcze tempo. Duchowość i wzniosłość sąsiadują tu z hipokryzją i fanatyzmem, a zdrady, grabieże i wojny z wyrafinowaną kulturą. Brawa należą się tłumaczowi, Maciejowi Antosiewiczowi, bo książkę czyta się świetnie.
Związki autora – brytyjskiego historyka i dziennikarza – Jerozolimą są głębokie i pełne emocji. Zaczął tam jeździć już jako mały chłopiec i biegał ulicami, którymi chadzali kiedyś jego bohaterowie. – Do napisania tej książki przygotowywałem się przez całe życie – powtarza w wywiadach. I dodaje, że w dzieciństwie marzył, że gdy już zostanie poważnym historykiem, napisze o Jerozolimie książkę. Przodkiem Simona Sebaga Montefiore był sir Moses Montefiore, brytyjski finansista, filantrop i orędownik „przywrócenia” Jerozolimie świętości oraz powrotu Żydów do Syjonu. W latach 1827–1875 Montefiore siedem razy odwiedzał Palestynę, śpieszył z pomocą mieszkającym tam Żydom, budował osiedla, synagogi i młyn. Na punkcie Jerozolimy miał wręcz obsesję; jej nazwa widniała w jego herbie, na sygnecie oraz na wielu przedmiotach, którymi się otaczał. Dla Żydów z Jerozolimy i diaspory (Moses – red.) Montefiore stał się legendą. Łączył dostojeństwo bogatego wiktoriańskiego baroneta z okresu świetności brytyjskiego imperium z godnością Żyda, który zawsze spieszył na pomoc swym braciom i nigdy nie sprzeniewierzył się judaizmowi – napisał autor książki Jerozolima. Biografia.
Biografię miasta ukazuje Simon Sebag Montefiore poprzez opowieści o ludziach, którzy je budowali, burzyli, zmieniali – i przez to kształtowali jego osobowość. Dzięki temu książka nabiera emocjonalnej gęstości. Wiedzę historyczną przyswaja się niepostrzeżenie, śledząc losy kolejnych ciekawych postaci. Widać skrupulatne przygotowanie autora, jego wieloletnią pracę nad dokumentacją. Przypisy i odnośniki w tekście są wartością samą w sobie, kopalnią ciekawostek.
Kolejni władcy, najeźdźcy i okupanci – Izraelici, Kananejczycy, Asyryjczycy, Babilończycy, Persowie, Macedończycy, Rzymianie, Umajjadzi, Abbasydzi, krzyżowcy, Tatarzy czy Saraceni – niszczyli i wznosili Jerozolimę od nowa, stosując swoisty recykling materiałów budowlanych. To podejście przyprawia archeologów o ból głowy, bo pojawiają się problemy z datowaniem znalezisk. Na zdjęciu: pierwsze wydanie książki Montefiorego
Hitchcockowski suspens
Książka Montefiorego rozpoczyna się z hollywoodzkim rozmachem, od wydarzenia z końca lipca 70 r. naszej ery, które zmieniło bieg historii. W prologu opisał atak, który na oblężoną od 4 miesięcy, wycieńczoną Jerozolimę, przypuściło 60 tys. żołnierzy, dowodzonych przez Tytusa, syna cesarza rzymskiego, Wespazjana. Działo się to 500 lat po tym, jak Babilończycy kompletnie zniszczyli Jerozolimę i zburzyli pierwszą Świątynię. Za sprawą Tytusa doszło do drugiego zburzenia Świątyni. Najeźdźca postanowił zetrzeć miasto z powierzchni ziemi, tak samo jak przed wiekami zrobił to Nabuchodonozor. Rozpętał apokaliptyczną wręcz wojnę; Jerozolima była usłana trupami. Ci, którym udało się przeżyć, chorowali na chorobę głodową. Tytus kazał krzyżować wszystkich jeńców i zbiegów – codziennie przeprowadzano ok. 500 egzekucji. Okrucieństwo popełniane przez Rzymian i powstańców w obrębie murów można porównać z najgorszymi zbrodniami XX wieku – napisał Montefiore. Ile osób poniosło wtedy śmierć w Jerozolimie, nie wiadomo – Józef Flawiusz twierdził, że ponad milion. Tragedia miasta i jego mieszkańców stanowiła kamień milowy w historii Jerozolimy i świata. Jak na ironię, decyzja Tytusa o zniszczeniu Jerozolimy pomogła uczynić z miasta symbol świętości dla dwóch pozostałych ludów Księgi – podkreśla autor. Dla Mahometa, który w VII wieku założył nową religię, zniszczenie Świątyni przez Tytusa było dowodem na to, że Bóg przestał sprzyjać Żydom i wybrał wyznawców islamu. W 70 r. naszej ery skończyła się żydowska niezależność w Ziemi Świętej, która nie powróciła, jeśli nie liczyć niewielkich przerw, do 1948 r. Do drugiego zburzenia Świątyni judaizm koncentrował się wokół niej, a potem jego centrum stała się Tora. Po 70 r. w świat ruszyli też chrześcijanie, by głosić swoją religię i nawracać tych, którzy jej nie znali.
Po horrorze ataku Tytusa, rusza korowód postaci istotnych dla Jerozolimy, która zaczynała jako „ufortyfikowana wioska”. Pochód otwiera król Dawid, choc, kiedy zdobył twierdzę Syjonu, Jerozolima była już starożytna. Później następują rozdziały poświęcone innym osobistościom – są wśród nich m.in. Herod Wielki, Salomon, Jezus, Konstantyn, Mahomet, Baldwin I, Ryszard Lwie Serce, Saladyn, Sulejman Wspaniały, Ben Gurion, Mosze Dajan, Menachem Begin i wielu innych. Jerozolima przez 1 000 lat była tylko żydowska, przez 400 lat chrześcijańska i przez 1 300 lat islamska. Od 1948 r. jest miastem izraelskim. Montefiore kończy swą opowieść o Jerozolimie na roku 1967, ponieważ wojna sześciodniowa zasadniczo stworzyła sytuację dzisiejszą i stanowi decydującą cezurę.
Herod i syndrom jerozolimski
Szczególnym potworem wśród opisanych przez Montefiorego satrapów jest Herod Wielki, ojciec Heroda Antypasa, tego, który rządził w Jerozolimie za czasów Jezusa. Herod Wielki rozbudował miasto, sprawnie i żelazną ręką władał państwem oraz wznosił niesamowite budowle; to on kazał przebudować Świątynię tak, że stała się jednym z cudów świata. Jednocześnie słynął z okrucieństwa: mordowanie ludzi sprawiało mu przyjemność, bez względu na to, czy chodziło o obcych wrogów czy też ludzi z nim spokrewnionych. Był też nienasyconą seksualnie bestią i miał duże problemy ze zdrowiem psychicznym. Kazał stracić swoją ukochaną żonę, Mariamme, oskarżoną o planowanie zamachu. Potem błąkał się po pałacu, nawołując ja na próżno. W Talmudzie napisano, że ciało Mariamme kazał Herod Wielki zabalsamować w miodzie.
Każda z opowieści, które snuje Montefiore, jest fascynująca. Pokazuje, jak potężną władzę ma Jerozolima nad tymi, którzy jej pragną. Także pielgrzymi i turyści ulegają jej sile, choć czasem dzieje się to w przewrotny sposób. Chodzi oczywiście o tzw. syndrom jerozolimski. Przypadł on w udziale pewnemu rosyjskiemu pątnikowi, który przybył do Jerozolimy w lutym 1848 r. Był nim Mikołaj Gogol. Pisarz szukał natchnienia, by móc napisać drugą część Martwych dusz. Marzył, że w mieście śnieżnobiałych budowli o złotych kopułach spłynie na niego choć cząstka boskiego geniuszu. Tak się jednak nie stało – Jerozolima go nie urzekła, poczuł za to, że jest wielkim grzesznikiem, niegodnym, by żyć i tworzyć. W efekcie po powrocie do Rosji zagłodził się na śmierć. Opętanie Jerozolimą – jak napisał Montefiore – jest potwierdzone przez współczesną psychiatrię. Pielgrzymi przeżywają szok, gdy znajdują się w miejscu, o którym marzyli. Nie zawsze wyobrażenia pokrywają się z rzeczywistością, a to wyzwala traumy i powoduje halucynacje. Jerozolima pozostaje więc zmienna i niebezpieczna.
Wszystkie cytaty pochodzą z II wydania książki.
Simon Sebag Montefiore, Jerozolima. Biografia, tłumaczył Maciej Antosiewicz, Wydawnictwo Znak Horyzont, wydanie polskie II, Kraków 2023
Tsoureki to tradycyjny wielkanocny wypiek z Grecji, podobny do brioszki lub chałki: słodki, puszysty i maślany. Uformowany w postać warkocza lub wieńca, ozdobiony czerwonymi pisankami chlebek jest symbolem greckiej Wielkanocy. Pachnie pomarańczami i przyprawami; świetnie smakuje w najprostszej formie, posmarowany odrobiną solonego masła. Polecam upiec go na świąteczne śniadanie.
Tsoureki uświęca różne okazje w życiu Greków: piecze się go na Boże Narodzenie, Nowy Rok, wesela i urodziny, ale też podaje do kawy albo na leniwe śniadanie. Wielkanocną wersję wyróżniają wetknięte w ciasto pisanki, których czerwony kolor symbolizuje krew Chrystusa. Trzy pasma ciasta w warkoczu nawiązują do Trójcy Świętej, a okrągły kształt wieńca – do korony cierniowej.
Wypiek jest popularny w Grecji, ale również na Bałkanach, Kaukazie i w Turcji. Powstaje z ciasta na bazie mąki, drożdży, cukru, mleka, jajek i masła. Najczęściej aromatyzuje się go świeżo startą skórką pomarańczy i dwoma nieco egzotycznymi składnikami: mastyksem i mahlepem.
Mastyks to pochodząca z wyspy Chios, aromatyczna, nieco gorzkawa żywica pistacji kleistej. Starożytni Grecy żuli mastyks jak gumę, współcześni mieszkańcy Grecji dodają go do ciast, deserów i wypieków; powstaje z niego też wspomagający trawienie trunek, mastika. Do tsoureki dodaje się odrobinę sproszkowanego mastyksu, który, podobnie jak mahlep, można zamówić przez internet. Aromatyczny mahlep powstaje ze zmielonych nasion wiśni wonnej i jest popularnym dodatkiem w greckich i tureckich wypiekach. Nadaje potrawom aromat gorzkich migdałów i wiśni. Warto go zdobyć, bo jego smak jest nie do podrobienia. Jeśli jednak nam się nie uda, inne przepisy na tsoureki wspominają łatwiej dostępne przyprawy: kardamon, nasiona anyżu lub kopru włoskiego, cynamon i aromat migdałowy. Niektórzy polewają gotowy chlebek syropem na bazie miodu lub cukru i soku pomarańczowego, a potem posypują płatkami migdałów. Jest też wersja z czekoladą w postaci lukru lub słodkiego nadzienia.
Przepis: Wielkanocny chlebek tsoureki
500 g mąki 21 gramów suchych drożdży
szczypta soli
225 ml ciepłego mleka
2 jajka, roztrzepane
30 g cukru
skórka starta z 2 pomarańczy
2 łyżeczki mahlepu (jeśli nie uda nam się go zdobyć, proponuję zastąpić kardamonem)
1/2 łyżeczki mastyksu (można pominąć)
80 g miękkiego masła, pokrojonego w kostkę
Robimy wgłębienie, do którego wlewamy mleko, jajka, cukier, skórkę z pomarańczy, mahlep i mastyks. Zagniatamy i wyrabiamy ciasto, aż stanie się gładkie i elastyczne – trwa to około 5–7 minut. Do wyrobienia ciasta możemy użyć miksera z hakiem.
Do ciasta stopniowo dodajemy kawałeczki masła, wyrabiamy przez kolejne 5–7 minut.
Ciasto powinno być gładkie i miękkie.
Przekładamy je do dużej, natłuszczonej miski, przykrywamy i odstawiamy do wyrośnięcia na godzinę. Ciasto powinno podwoić objętość.
Wyrośnięte ciasto przekładamy na oprószony mąką blat i dzielimy na trzy części.
Z każdej części formujemy długi wałek.
Sklejamy ze sobą końce wałków i zaplatamy warkocz z ciasta.
Dzień 25 marca to dla każdego Greka niezwykle istotne święto, celebrowane z niesłabnącym zaangażowaniem. Cały kraj – od Macedonii poprzez Grecję centralną, Peloponez i Wyspy Egejskie, Jońskie aż po Kretę i Dodekanez – przyozdabiają w tym czasie biało-niebieskie flagi. W podniebnej przestrzeni przez kilka godzin dziennie krążą samoloty, a centralne ulice miast, miasteczek i wiosek zapełniają się młodzieżą ćwiczącą defiladowe kroki.
Fot. symivisitor / Flickr, CC BY-NC-SA 2.0
Późną wiosną 1453 roku pod naporem tureckim upadło wielkie miasto Konstantynopol. Jednakże szeregi otomańskie pojawiły się na terenach greckich dużo wcześniej: w roku 1393 zagarnęli oni Tesalię, w roku 1430 – umocnili się w Salonikach, a kilka lat później byli już na południu w Tebach, zaledwie godzinę drogi od Aten. Do dzisiejszej stolicy Grecji nowa władza dotarła w trzy lata po zdobyciu Konstantynopola. W roku 1460 Turcy zlikwidowali istniejący na Półwyspie Peloponeskim Despotat Morei – ostatni ślad życia Cesarstwa Bizantyjskiego. Jego stolicą było miasto Mistra – silny ośrodek polityczno-kulturalny, który w ten sposób wydał swe ostatnie bizantyjskie tchnienie. Osmanie podporządkowali sobie także wschodnie tereny Morza Egejskiego, nie ograniczając się wyłącznie do kontynentu, ale zajmując również poszczególne wyspy.
W ten oto sposób ziemia Hellenów – spadkobierców antycznych tradycji i wyznawców bizantyjskich wartości – zniknęła z map Europy na prawie cztery stulecia. Grecka społeczność miała pogrążyć się w letargu, choć, jak zobaczymy, był to marazm pozorny. Wspaniałe niegdyś bizantyjskie świątynie zamieniano w meczety. Znikła bizantyjska Grecja, nakryta ciemną płachtą tyranii, która przyniosła przemoc, wynaradawianie i niesprawiedliwość. Ateny stały się prowincjonalną, nic nieznaczącą osadą; Saloniki – niewielkim miastem, Sparta – zapadłą wsią. Społeczeństwo pogrążało się w coraz głębszym zacofaniu, pogarszała się jakość życia. Bezlitosne wobec nowych poddanych władze nie ustawały w szykanowaniu prawosławnego ludu, posługując się różnymi formami przemocy. Specjalny dekret sułtana gwarantował, że szeregi poddańczych oddziałów janczarskich zasilać będą greccy mężczyźni, natomiast greckie dziewczęta zaczęły wypełniać wnętrza otomańskich haremów. Nasilała się dyskryminacja religijna – mężczyźni deklarujący swoją przynależność do chrześcijańskiej wiary prawosławnej nie mogli szukać pomocy w swoich sprawach sądowych; nie mogli również poślubić muzułmanki. Natomiast stosunkowo często zdarzały się małżeństwa Turków z chrześcijankami. Tradycja Grecji gasła, zarówno w miasteczkach, jak i w odciętych od świata wsiach, przyczyniając się zubożenia, bezprawia oraz moralnego i kulturowego upadku.
Nawet jeśli naród helleński pogrążył się w cmentarnej ciszy, to jednak nie umarł. Pod pozornym posłuszeństwem cały czas tliła się potrzeba walki o wolność – należało tylko wybrać dogodny moment. Patriotyczni entuzjaści, nieustannie gotowi do wzniecania rozruchów, czekali na osłabienie wroga. Niestety, nie miało to nastąpić zbyt szybko. I chociaż podejmowano próby wystąpień przeciwko obcej władzy, to przez długie wieki Turcja pozostawała na tyle silna, by je lekceważyć.
Sytuacja uległa zmianie pod koniec XVIII wieku. Wśród osób wywodzących się z zamożnych grup greckiego społeczeństwa, nazywanych fanariotami (termin ten pochodzi od konstantynopolitańskiej dzielnicy Fanarion, zamieszkiwanej przez Greków), coraz silniejsza wydawała się potrzeba dokonania radykalnej zmiany. W międzyczasie niesprawiedliwe położenie Hellenów zostało wreszcie zauważone w innych krajach kontynentu. Dodało to skrzydeł działającym w Odessie trzem młodym emigrantom greckim. W roku 1814 – tym samym, w którym odbył się Kongres Wiedeński, gdzie zlekceważono kwestię wolności Greków – Emanuel Ksantos, Nikolaos Skoufas i Athanasios Tsakaloff założyli organizację zwaną Filiki Eteria (Φιλική Εταιρεία). Zawołaniem Stowarzyszenia Przyjaźni było hasło Wolność albo Śmierć. Postanowiono stworzyć regularne wojsko, które miało zaangażować się w wojnę przeciwko Turcji. Podobnie stowarzyszenia i ich odłamy zakładano także w innych ośrodkach miejskich; ruch ten cieszył się coraz większym poparciem. Mieszkańcy dawnych ziem greckich już wiedzieli; czekali tylko na odpowiedni moment oraz wiążące decyzje. Do walki szykowali się także cudzoziemscy przyjaciele Grecji, którzy w całej Europie zbierali fundusze na walkę powstańczą.
Długo wyczekiwany i upragniony moment nadszedł wczesnym rankiem 25 marca 1821 roku. W tym dniu, w klasztorze Agia Lavra na Peloponezie, arcybiskup Patry Germanos oficjalnie proklamował wybuch powstania narodowo-wyzwoleńczego. Spełniły się marzenia członków Filiki Eteria, spełniały się marzenia Greków. Walczącym sprzyjały tamtejsze warunki geograficzne; pokryte gęstymi lasami wzgórza, skryte wśród wzniesień doliny. Dołączyli do nich zagraniczni ochotnicy – Niemcy, Francuzi, Włosi, Anglicy, a także Polacy. W dzieje nowożytnej Grecji na stałe wpisały się takie nazwiska bohaterów, jak Konstantinos Kanaris, który wysadził w powietrze turecki okręt, dowódca wojsk na Peloponezie generał Theodoros Kolokotronis, nazywany starcem Morei, Jorgos Karaiskakis – generał rewolucji z 1821 roku, Markos Botsaris – przywódca rozruchów w Epirze czy legendarna Bouboulina ze Spetses, walcząca wraz z piratami przeciwko tureckiej armii. W rękach powstańców znalazła się Kalamata, Patra, Tripolis. Niedługo później Turcy zostali zmuszeni do opuszczenia pozostałych miejscowości półwyspu. Grecja budziła się do życia.
Dnia 13 stycznia 1822 roku na widowni antycznego teatru w Epidauros zebrane Zgromadzenie Narodowe ogłosiło powstanie pierwszego w historii państwa greckiego, obierając za stolicę nowej Hellady miasteczko Nafplio. Nie był to jednak koniec wojny – powstańcy musieli wyzwalać swoje ziemie przez kolejnych osiem lat, sześć miesięcy i trzy dni, kiedy to nastąpił kres pierwszego kresu walk przeciwko Turkom. Swoją politykę wobec Grecji zmieniły także wpływowe mocarstwa europejskie, początkowo niereagujące na apele potrzebujących pomocy powstańców.
W roku 1827 Anglia, Francja i Rosja podpisały układ, przewidujący utworzenie autonomicznego względem Turcji księstwa greckiego. Nie o to jednak walczyli Grecy. Decyzji sprzeciwiał się szczególnie pierwszy prezydent kraju Joannis Kapodistrias, który chciał państwa prawdziwie niepodległego. Na ziemiach greckich zawiązał się nowy konflikt zbrojny, który doprowadził do tragicznej śmierci tego polityka. Europa – wystraszona możliwością wybuchu wewnętrznej rebelii – zmieniła Grecji ustrój i wysłała do Nafplio króla. Był nim niespełna 18-letni bawarski młodzieniec o imieniu Otton. Koronowany na władcę starał się pokochać Helladę i pomóc jej zdobyć niezawisłość. Jednakże próby uzyskania swobody i wolności w znaczeniu współczesnym będą miały szansę dopełnić się dopiero wiele dekad później.
Po zachwycającej książce Las zna twoje imię, zabierającej nas w świat pełen baskijskich legend i czarów, hiszpańska pisarka Alaitz Leceaga pokazuje nam zupełnie inną część półwyspu Iberyjskiego – prowincję i wspólnotę autonomiczną Rioja, znaną z doskonałych win. Wspólnego mianownika nie brakuje: Córy ziemi to opowieść o kobietach, które, niezależnie od wielkości kłód rzucanych im pod nogi, sięgają po swoje.
Aleiz Leceaga zabiera nas tym razem do okazałej winiarskiej posiadłości, w której żyje ojciec z czworgiem dzieci: parą bliźniąt – dziewczynką i chłopcem – oraz ich młodszymi siostrami. Wszystkie panienki łączy podobieństwo: mają ogniście rude włosy, są leworęczne i, zdaniem mieszkańców posiadłości oraz okolicznej wioski, przeklęte. Siedzi w nich rzekomo demon, który ich matkę i ciotki doprowadził do choroby psychicznej. Klątwa ciążąca nad siostrami ma mieć jeszcze jeden wymiar: winnica należąca do rodziny od 30 lat nie wydała plonów, co łączy się z pogarszającą się sytuację finansową rodziny.
Pisarka rodem z Bilbao kolejny raz utkała misterną opowieść, w której postaci kobiece postawiła na pierwszym planie. Mężczyzn umieściła jakby w kontrze, by pokazać realia, z którymi bohaterki, żyjące w konserwatywnej Hiszpanii, musiały mierzyć się na przełomie XIX i XX wieku. Poznajemy całą paletę osobowości: jednostki dążące do władzy, zafascynowane nauką, artystki, samotniczki, lesbijki, sufrażystki. Na wyróżnienie zasługuje fakt, że nie są to postaci jednoznaczne. Nawet najjaśniejsze z nich mają niejedno na sumieniu, a czarne charaktery potrafią zaskoczyć, pokazując pozytywne oblicze.
Poza bardzo sprawną kreacją postaci prozę Alaitz Leceagi wyróżnia jeszcze jeden element: realizm magiczny. Pojawia on się w jej książkach w formie przywoływanych miejscowych legend, baśni, zabobonów i przesądów, budujących tło dla opowiadanej historii, a zarazem wprowadzonych w sposób bardzo subtelny. Wielbiciele nurtu docenią ten zabieg i zachwycą się nim, zaś ci z czytelników, którzy niespecjalnie za nim przepadają, nie poczują się przytłoczeni. I przed jednymi, i przed drugimi: fascynująca lektura.
Alaitz Leceaga, Córy ziemi, tłumaczył Jerzy Żebrowski, Albatros, Warszawa 2021
Posłuchaj moich opowieści o Morzu Śródziemnym – teraz na Spotify, Youtube, Apple, Google i innych popularnych platformach podcastowych oraz bezpośrednio tutaj, na stronie magazynu “Lente”.
W drugim sezonie podcastu zapraszam Cię do wspólnej wędrówki po śródziemnomorskich szlakach, bowiem tematem roku jest PODRÓŻ. Przygotuj plecak, włóż wygodne buty – i nie zapomnij słuchawek!
Czasem, by znaleźć się nad Morzem Śródziemnym, wystarczy zrobić kilka kroków od domu lub udać się na wycieczkę do sąsiedniego miasta. Od Krakowa po Warszawę, od ogrodów botanicznych po kameralne muzea, od slow cities po palazzi in fortezza – mamy w Polsce wiele śródziemnomorskich skarbów. Zapraszam do posłuchania mojej opowieści o niektórych z nich, ale także – a może przede wszystkim – do dzielenia się swoimi adresami. Śródziemnopolska czeka, by ją odkryć!
Prowadzenie: Magda Miśka-Jackowska
Produkcja: Michał Woźniak
Jeśli chcesz dowiedzieć się więcej o kwestiach poruszonych w naszej rozmowie, zapraszamy serdecznie do lektury artykułów w magazynie “Lente”:
Młoda Niemka z Heidelbergu, Gredechin, pozostawia rodzinne strony, aby, po dwóch latach wędrowania po Europie w przebraniu mężczyzny, trafić do Polski. Podejmuje studia na Akademii Krakowskiej, a jednocześnie pracuje jako sekretarz Filipa Buonaccorsiego zwanego Kallimachem – włoskiego humanisty, literata, polityka i doradcy polskiego króla. Z pełnego fermentu piętnastowiecznego Krakowa Gredechin wysyła listy do pozostawionej w Niemczech przyjaciółki, opisując swój nieustanny głód wiedzy, fascynację mistrzem oraz jego minione przygody, obejmujące swoistą odyseję po Morzu Śródziemnym – i nie tylko.
Podróżuje więc Gredechin zwana Georgiem, ukrywająca swoją tożsamość pierwszoplanowa bohaterka, dzięki której poznajemy losy Kallimacha. Jej wieczna ciekawość świata sprawia, że wędrówka ta, przynajmniej w rozumieniu metaforycznym, nigdy nie dobiegnie końca. Podróżuje Buonaccorsi, którego historia stanowi osobną – najbogatszą zresztą – szkatułkę. Znajdujemy w niej spisek na życie papieża Pawła II, ucieczkę z Italii, wizytę w Konstantynopolu i kolejną ucieczkę, która doprowadzi go do Polski. – Lubię myśleć o Gredechin i Filipie jak o dwojgu cudzoziemcach, którzy nie wiadomo dlaczego zapuścili korzenie w Polsce – mówi Maciej Hen w rozmowie z “Lente”. – Patrzą na nią ze swojej cudzoziemskiej perspektywy, ale też są ludźmi oderwanymi od swojego naturalnego podłoża i przez to jakoś samotnymi.
To oderwanie od naturalnego podłoża, choć oznaczające samotność, pozwala im jednak odkrywać nowe, głęboko ukryte elementy własnej tożsamości, poznawać siebie samych i nieustannie wystawiać się na próbę. Czymże zaś, jeśli nie podróżą, jest przekraczanie granic? Dodajmy, że choć autor twierdzi, że nie miał ambicji publicystycznych, trudno nie doszukać się tu pewnych paralelizmów do współczesnej debaty nad binarnymi podziałami. – Przekraczanie granic jest istotą człowieczeństwa – tłumaczy Hen. – Proces ten zawsze wnosi coś nowego i intrygującego, bo odsłania jakieś niepopularne prawdy, rozbija schematy. Moja książka może oczywiście w jakiś sposób włączać się w obecne dysputy, ja jednak wolę unikać wszelkich generalizacji. Opowiadam o losie i przeżyciach konkretnych postaci, które są tworem mojej wyobraźni, ale starałem się, żeby były żywe, ludzkie i prawdziwe.
W nieustannej podróży są wreszcie bohaterowie poboczni: złożone, wieloetniczne społeczeństwo jagiellońskiego Krakowa. Każdy skądś tu przybył, każdy dźwiga bagaż doświadczeń zdobytych po drodze. – Dopiero zaczynam sobie uświadamiać, że poprzez odtworzenie wielokulturowego świata tamtych czasów i miejsc, w jakiś sposób wpisuję się w dyskusję o samym zjawisku w kontekście współczesnym – wyjawia autor. – Wielokulturowość jest mi przy tym bliska. Jestem gorącym zwolennikiem projektu Unii Europejskiej ewoluującej stopniowo w stronę wielokulturowego tygla. Wiem przy tym, że pewne rzeczy, jeśli godzą w prawa człowieka, mogą być w takim tyglu nie do przyjęcia i trzeba je w ten czy inny sposób eliminować. W praktyce może to być trudne, ale wierzę, że jedno z drugim da się pogodzić. O tym w mojej książce nie piszę, bo to jednak zupełnie inna rzeczywistość – podkreśla.
Segretario Macieja Hena to powieść, którą czyta się z prawdziwą przyjemnością, podziwiając oryginalny pomysł, przemyślaną konstrukcję, doskonale oddane realia sprzed wieków i wreszcie pięknie stylizowany, archaizujący język narracji. W lekturze tej liczy się tylko rozwiązanie zagadek i dotarcie do ostatnich stronic, ale także – a może jeszcze bardziej – sam proces czytania, smakowania, przeżywania. Jak w podróży, gdzie ważny jest nie tylko cel, ale sama wędrówka.
Maciej Hen, Segretario, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2023
W Kalabrii znajduje się prawdziwy skarb południowych Włoch, który wciąż nie został zadeptany przez masową turystykę. Tak zwana Calabria Greca ma wszystko, czego potrzebuje podróżnik spragniony autentyczności i historii wyglądającej zza każdego kamienia: malownicze krajobrazy, klimatyczne wioski, krwawe legendy i tę piękną dzikość, której próżno szukać w Rzymie czy Wenecji. Witajcie w Aspromonte!
Zanim jednak pochłoną nas majestatyczne kamienne miasteczka i południowe dolce far niente, warto dowiedzieć się, co właściwie dla Włocha znaczy to tajemnicze „południe” kraju i co myślą o sobie nawzajem mieszkańcy dwóch krańców Italii.
Zachwycające Morze Jońskie, fot. Yellow.Cat / Wikimedia, CC BY 2.0
Polentone vs. terrone, czyli włoskie uprzedzenia
Italia jest podzielona, nie tylko na 20 regionów. Zamożna północ i biedne południe – czy nie tak sami Włosi często opisują różnice na terenie Półwyspu Apenińskiego? W końcu pieniędzy czy szansy na rozwój zawodowy szukają raczej w Mediolanie niż w małych kalabryjskich miasteczkach.
Włosi zamieszkujący północną, lepiej rozwiniętą część kraju drwią z południowców, których nierzadko uważają za lekko zacofanych, wierzących w zabobony, a nawet niedouczonych. Nazywają ich terroni, czyli wieśniakami. Ale ci nie pozostają im dłużni. Są dumni ze swoich plaż, dobrego wina i pysznego jedzenia, a na sztywnych i skąpych sąsiadów z północy mówią polentoni i zdecydowanie nie jest to komplement. Polenta swego czasu była podstawowym i bardzo tanim daniem w wielu północnych regionach. To jak nazwanie Francuza żabojadem. Można jednak wyróżnić jedną rzecz, która łączy terrone i polentone – razem zgodnie twierdzą, że wszystko byłoby piękne, gdyby nie mieszkańcy z tej drugiej części kraju.
Jest jednak moment, w którym to zadufani w sobie i pewni swojej elitarności polentone zapominają o podziałach i wyruszają na podbój dzikiej, „zacofanej” według nich Italii. Ten moment nazywa się urlop.
Plaża w Kalabrii, fot. Unsplash
Kalabria poza utartym szlakiem
Ten, kto miał okazję zwiedzać Włochy w sierpniu (szczególnie w czasie Ferragosto) wie, że miasta wtedy pustoszeją, sklepy i restauracje się zamykają, a mieszkańcy, często przymusowo, biorą urlopy. Gdzie można ich więc wtedy znaleźć? Na południu. Tam, gdzie czeka spokój, trwająca dobre kilka godzin sjesta, dolce vita i ogromne bogactwo kulturowe, a także wiele wciąż niezajętych przez turystów, spokojnych miejsc. Jednym z nich jest Kalabria, a właściwie jej najbardziej tajemnicza część.
To właśnie tutaj znajduje się prawdziwy skarb południowych Włoch, który wciąż nie został naruszony przez masową turystykę. Ten skarb to Calabria Greca, położona na południu masywu Aspromonte. Mieszka tam mniejszość etniczna Italogreków (ok. 5.000 osób), zwanych też Grekanikami. Jest to jedna z dwóch rdzennych greckojęzycznych populacji na południu Włoch; druga znajduje się w Apulii.
Park Narodowy Aspromonte, fot. Unsplash
Do greckiej Kalabrii nie jest łatwo się dostać: jedyna opcja to samochód i doświadczony kierowca. Górzyste drogi są kręte, a do tego dziurawe; trzeba bardzo uważać, żeby wyprawa nie zakończyła się wypadkiem. Kiedy jednak uda się dotrzeć do południowej części Aspromonte, widoki i atmosfera wynagradzają wszystkie trudy podróży. Pamiętam, że pierwsze miejsce, jakie zobaczyłam, to miescowość Gallicianò. Już po wyjściu z samochodu człowiek ma wrażenie, że trafił w naprawdę wyjątkowe miejsce, gdzie życie toczy się swoim tempem. Brukowane uliczki wiodą przez rząd domów z jasnego kamienia, a mieszkańcy, których jest jak na lekarstwo, uśmiechają się życzliwie i z ciekawością obserwują, kto i po co przyjechał do Gallicianò.
Kilkuminutowy spacer doprowadził mnie prosto do restauracji – dużej, z wieloma stolikami i szafą pełną butelek wina. Nie był to lokal ani elegancki, ani dobrze wysprzątany, ani nadający się na Instagrama. Ale nie pamiętam, żebym kiedykolwiek we Włoszech jadła obiad w bardziej klimatycznym miejscu. Jedno z najbardziej charakterystycznych dań z regionu Aspromonte to domowy makaron – małe paski ciasta owijane wokół patyczka lub igły dziewiarskiej – podany z prostym sosem pomidorowym. Kalabria to głównie cucina povera – region nigdy nie należał do bogatych, co znalazło odzwierciedlenie między innymi w gastronomii, w której dominowały proste składniki, ale przygotowywane na wiele sposobów. Cucina povera to więc nic innego jak kuchnia biednych mieszkańców wsi. Z jednej strony uboga w składniki, a z drugiej pełna kreatywnych połączeń.
Kontynuując spacer praktycznie pustymi uliczki Gallicianò, można było spokojnie przyjrzeć się budynkom, jednemu, zabytkowemu kościołowi, przejść przez małe, zakurzone miejskie muzeum i zwrócić uwagę na charakterystyczny język. No właśnie, język…
Gallicianò, fot. Jacopo Werther / Wikimedia, CC BY-SA 4.0
Jasu czyli ciao. Grecko-kalabryjski na wymarciu
Już od czasów pierwszych kolonii greckich, które powstały na tych terenach, w południowej części masywu Aspromonte funkcjonuje język zwany grico – kalabryjski dialekt greckiego. Został sklasyfikowany przez UNESCO jako „język poważnie zagrożony”. Faktycznych użytkowników jest obecnie około dwa tysiące, ale tylko około pięćdziesięciu z nich ma mniej niż 35 lat. Aby całkowicie nie zaniknął, funkcjonuje kilka stowarzyszeń i organizacji popularyzujących grico, jak choćby Jalò tu Vúa. Należąca do niego grupa badawcza ustanowiła standardy metodologiczne nauczania kalabryjskiej greki, opracowano też gramatykę na potrzeby szkół i wydano obrazkowy słownik dla dzieci. Dostałam jeden egzemplarz w prezencie od lokalnego przewodnika z Gallicianò, który przy okazji skarżył się na brak turystów i mało spopularyzowaną historię greckiej części Kalabrii.
Grico ma wiele wspólnego ze współczesną greką, a wywodzi się z tej starożytnej – przynajmniej tak twierdzą lingwiści. Zauważyli, że wciąż używa się wielu archaizmów z greki doryckiej, których nie ma już współcześnie. Użytkownicy tego języka piszą alfabetem łacińskim, a ciekawostką jest to, że w tym dialekcie nie ma czasu przyszłego. Zastępuje go czas teraźniejszy i forma opisowa. Czyż to nie idealna metafora zatrzymanych w czasie, odizolowanych wiosek i miast-duchów ukrytych w masywie Aspromonte, które są niepewne swojej przyszłości?
Pentedattilo, fot. Pom’ / Flickr, CC BY-SA 2.0
Kalabryjskie miasta-duchy
Miasta-duchy mogą nie być pewne swojej przyszłości, za to ich historia bywa porywająca, pełna legend i opowieści. Tak jest choćby w przypadku Pentedattilo, jednego z najbardziej charakterystycznych miasteczek greckiej Kalabrii. Jego przeszłość nie różni się bardzo od innych opustoszałych miejscowości w regionie – katastrofy naturalne i brak perspektyw, a w konsekwencji stopniowe wyludnianie doprowadziło do tego, że malowniczo położone Pentedattilo stało się jedynie wspomnieniem dawnej świetności, ożywającym dziś jedynie latem, kiedy jest gospodarzem lokalnego festiwalu Paleariza. Górskie miasteczko wielokrotnie nawiedzały trzęsienia ziemi; ostatnie duże wstrząsy nadeszły w latach 50., przez co mieszkańcy opuścili swoje domy i udali się na poszukiwanie innego, bardziej przyjaznego miejsca do życia. Zostały po nich niszczejące budynki ulokowane na pięknym wzniesieniu w cieniu góry Monte Calvario i jeden mały sklepik z pamiątkami dla ewentualnych turystów. Różnorakie organizacje latami dwoiły się i troiły, aby miasteczko nie stało się opuszczonym reliktem przeszłości. Organizowano festiwale filmowe, koła zainteresowań, zajęcia dla dzieci, otwarto bibliotekę, utworzono zrzeszenia dla kobiet i wiele, wiele innych. Nie mnie oceniać efekt, jaki osiągnięto. Wiem jednak, że spacerując po zupełnie pustych, kamiennych uliczkach i obserwując domy z oknami bez firanek, nie spotkałam tam ani jednego mieszkańca. Przynajmniej w ciągu dnia. Nocą, według legendy, robi się tam tłoczno…
Pentedattilo, fot. Unsplash
Była druga połowa XVII wieku. Dwa rody – Albertich z Pentedattilo i Abenavolich z Montebello rywalizowały ze sobą o ustalenie wspólnych granic i terytorium – ich relacje nie były więc najlepsze. Aby jeszcze bardziej skomplikować sprawy, baron Bernardino Abenavoli zakochał się w Antonietcie z rodu Albertich. Kiedy okazało się, że kobieta jest obiecana innemu mężczyźnie, Bernardino, który desperacko chciał ją poślubić, wpadł w szał. Wymordował cala rodzinę Antonietty. Po dokonaniu rzezi porwał swoją niedoszłą ukochaną i zmusił ją do ślubu.
Wicekról Neapolu natychmiast wysłał kontyngent wojskowy do Kalabrii. Zaatakowano zamek, uwolniono Antoniettę i ścięto kilku sprawców zbrodni. Sam baron Bernardino uciekł na Maltę, gdzie zaciągnął się do armii i zginął od strzału armatniego, a Antonietta spędziła resztę swoich dni zamknięta w klasztorze.
Pentidattilo znaczy „pięć palców”. Według legendy to właśnie ukształtowanie skał w kształcie dłoni ma symbolizować rękę zastrzelonego markiza Lorenza Alberti. Podobno o zachodzie słońcu skała wygląda jak zakrwawiona dłoń, a nocami na pustych ulicach miasta do dzisiaj słychać krzyki mordowanych Albertich…
Takich opowieści i opuszczonych miasteczek nieco odizolowane Aspromonte kryje znacznie więcej. To wciąż terra da scoprire – ziemia czekająca na to, żeby ją odkrywać i zanurzyć się w historii zatrzymanych w czasie wiosek, niegdyś tętniących życiem.
Materiał stworzony w ramach płatnej współpracy z wydawnictwem WAB.
Lektura, którą Pani zawdzięczamy, jest porywająca na poziomie fabuły, ale też pełna walorów edukacyjnych wynikających ze świetnego przygotowania materiału historycznego. Jak wyglądała Pani praca pod tym względem?
Jeśli chodzi o przygotowanie i dokumentację, działałam trochę jak podczas pisania pracy magisterskiej. Tak to przynajmniej wygląda we Włoszech: nauczyciel sugeruje studentowi jakąś podstawową lekturę, główne źródło, a on, na podstawie aparatu bibliograficznego i przypisów, dociera do coraz to nowych tekstów. W moim wypadku chodziło o teksty poświęcone historii gospodarczej Sycylii i samej rodzinie Florio, ich działalności, produkcji wina czy tuńczyka. Jeśli chodzi natomiast o kwestie prywatne, o codzienność moich bohaterów, bazowałam głównie na opracowaniach przybliżających obyczaje epoki. Na ich podstawie starałam się zrekonstruować życie codzienne osób z niższej klasy średniej, które później awansują na członków warstwy bogatego mieszczaństwa. Bardzo ważne było dla mnie prawidłowe odtworzenie zwyczajów związanych z posiłkami, kuchnią, żywieniem – pamiętajmy, że zmieniały się one w zależności od klasy społecznej. Chciałam oddać smak tej epoki, przenieść czytelnika do danego domu, danej rodziny, dać sposobność uczestniczenia w jej życiu, w spotkaniach, wydarzeniach. Umożliwić podróż do wnętrza danego środowiska. Bardzo przydały mi się internetowe archiwa gazet takich jak „Corriere della sera”. W opisywanych przeze mnie czasach dziennikarstwo wyglądało przecież zupełnie inaczej niż dzisiaj – w najważniejszych włoskich miastach rezydował kronikarz, który dokumentował bieżące wydarzenia, takie jak bale, happeningi, wernisaże. Czerpałam z tego garściami.
Pierwszy numer “Corriere della sera” z 1876 roku
Czy przybliżała Pani zdarzenia ogólnie znane, czy jednak większość materiału stanowi nowość także dla Włochów i Sycylijczyków? Na ile rodzina Florio była znana w Italii jeszcze przed publikacją Pani powieści?
W zachodniej części Sycylii, czyli w okolicach Trapani i Palermo, skąd pochodzę, rodzina Florio była zawsze dosyć znana. Może nie powszechnie, może nie każdemu, ale jednak dla wielu stanowiła rodzaj legendy. Oznacza to, że jej członkowie stali się przedmiotem jakiejś mitologizacji, wymyślano o nich niestworzone historie, zwykle mocno przesłodzone. Moim zadaniem było wypełnić luki – o pierszym pokoleniu, tym, które przybyło z Kalabrii, nawet w moich okolicach nie wiedziano zbyt dużo – oraz oddzielić legendę od prawdy. Tu zresztą miałam do zrobienia najwięcej. Mniej więcej od 1860 roku, aż do dzisiaj, funkcjonuje przekonanie, że Sycylia i całe Południe Półwyspu Apenińskiego to region zacofany, zamieszkany przez ludzi pozbawionych woli działania i zmysłu przedsiębiorczości. Myślę, że dla wielu obalenie tego mitu stanowiło objawienie. Odkryli, że oto na Sycylii od dawna istniała ważna działalność przemysłowa, że panował tu ferment kulturalny, że wiele znanych osób, które kojarzymy z kart podręczników do historii, pochodziło właśnie z Sycylii. Okazało się, że dzieje Włoch są bardziej skomplikowane, niż uczono nas do tej pory! Dzięki temu, że prawda ta została głośno powiedziana, obudziła się duma mieszkańców Południa, co bardzo mnie cieszy. Udało się odwrócić pewną narrację. Zrobiłam to, co należało do autorki powieści; teraz czekam na ruch ze strony historyków.
Palermo
Jestem pewna, że wymagało to wielkiego nakładu pracy i zmierzenia się z wieloma trudnościami.
W 2015 roku, kiedy pracowałam nad inną powieścią i nie udawało mi się nadać jej oczekiwanego kształtu, konsultowałam się ze znajomym, który pracuje w branży wydawniczej. „Powinnaś napisać monumentalną historię jakiejś rodziny” – rzucił, a ja chciałam posłać go do diabła (śmiech). Okazało się jednak, że miał rację, choć rzeczywiście proces tworzenia tekstu wypełniony był rozmaitymi pułapkami. Zmagałam się na przykład z dostępnym materiałem źródłowym. W pierwszym tomie walczyłam z licznymi brakami faktograficznymi dotyczącymi życia rodziny Florio, które musiałam zapełniać własną fantazją. W przypadku tomu drugiego stało się odwrotnie – dysponowałam tak wielką liczbą dokumentów, zdjęć, faktów, anegdot, że musiałam wybierać, co nadaje się do włączenia do opowiadanej historii, co opowiedzieć, a co pominąć. Mówi się, że od przybytku głowa nie boli, ale to nieprawda! Druga kwestia, która stanowiła wyzwanie, to znalezienie punktu równowagi między opowieścią historyczną, wątkami o charakterze histoczyno-gospodarczym oraz sagą rodzinną. W moich powieściach o rodzinie Florio mamy trzy poziomy narracyjne, które stale się przeplatają, ale żaden z nich nie może przysłaniać pozostałych. Nie chciałam stworzyć traktatu historycznego, ale jeszcze bardziej obawiałam się popadnięcia w ton romansowy. Wątki miłosne są obecne w moich powieściach dlatego, że mówimy o życiu rodziny, a emocje i namiętności to przecież część ludzkiej codzienności. Nie chciałam jednak, by związki męsko-damskie stanowiły clou opowieści.
Stefania Auci, fot. Yuma Martellanz
Wielkich pasji na kartach Pani książek nie brakuje, a przedstawione postaci są pełnokrwiste, bardzo wyraziste. Ma Pani wśród nich swoich faworytów?
Zawsze bardzo wysoko stawiałam sobie poprzeczkę, jeśli chodzi o okazanie szacunku moim bohaterom. Pracując nad tekstem, zawsze miałam w pamięci fakt, że mam do czynienia z rzeczywistymi osobami, z ludźmi, którzy naprawdę istnieli. Nikt z nas nie w pełni nie zrozumie, co przeżywali, czuli, myśleli. Wszelka rekonstrukcja wymaga więc wielkiej delikatności. Najbardziej przywiązałam się chyba do Giulii i Vincenza w pierwszym tomie oraz do senatora Ignazia w tomie drugim. Oczywiście lubię też innych bohaterów, jednak niektórzy z nich – jak na przykład Franca – przysporzyli mi więcej zgryzot niż inni (śmiech). Mam tu na myśli fakt, że byli trudni do opisania, bowiem otaczał ich nimb kultu; panowało podejście, że nie wolno ich dotykać. Musiałam więc zerwać z nich tę warstwę mitologiczną, zetrzeć kurz i rdzę, pokazać, że byli to żywi ludzie, z ciężkim emocjonalnym bagażem i rozmaitymi osobistymi problemami. Franca była nie tylko przepiękną, elegancką kobietą, ale także postacią bardzo kruchą, delikatną, momentami niedojrzałą, a na pewno nieprzygotowaną do życia, jakie ją czekało. Ignazio, mężczyzna arogancki i pewny siebie, nie słuchał się nikogo i z nikim nie liczył – i też na pewno miał ku temu swoje powody. Czasem czułam się trochę jak intruz, zaglądając w najbardziej osobiste zakamarki ich historii. Proszę zauważyć, że w moich książkach czytelnik nie znajdzie scen seksu. To świadomy wybór, podyktowany właśnie szacunkiem do moich bohaterów.
Przed nami ekranizacja Pani powieści, która ukaże się na platformie Disney. Czy wspomniany przez Panią szacunek zachowano także w tym bardzo oczekiwanym serialu?
Nie brałam czynnego udziału w produkcji, choć oczywiście śledziłam jej losy i muszę powiedzieć, że było to bardzo dobre doświadczenie – także na planie, który odwiedziłam, czułam się wspaniale. Starałam się jednak nie wtrącać w pracę specjalistów. Zdaję sobie sprawę, że literatura rządzi się swoimi prawami, zaś telewizja i kino – swoimi. Efekt finalny, który już po części znam, jest moim zdaniem bardzo dobry i nie mam mu nic do zarzucenia, a wysiłki ekipy bardzo doceniam. Bardzo, ale to bardzo pilnowano detali, za co jestem im ogromnie wdzięczna. Wierność epoce w warstwie szczegółu – związanego ze zwyczajami, strojami, elementami codzienności – była dla mnie bardzo ważna.
Zdjęcie z planu serialu na podstawie powieści Stefanii Auci
Docenili ją czytelnicy na całym świecie, bo Pani powieści święcą triumfy w wielu krajach. Notabene za granicą ukazały się podobno wcześniej niż we Włoszech?
Tu muszę dokonać sprostowania: przed włoską premierą sprzedane zostały prawa, jednak książka najpierw ukazała się we Włoszech, a dopiero potem w innych krajach. Doceniono rzeczywiście wierność realiom historycznym, ale także co innego. Historia rodziny Florio opowiada o wspinaniu się po drabinie społecznej i w związku z tym okazuje się frapująca dla wszystkich, bez względu na pochodzenie i miejsce zamieszkania. Jako opowieść o poszukiwaniu tożsamości i swojego miejsca na ziemi podejmuje wielki, uniwersalny temat.
Tym bardziej, że pewne rzeczy pozostają niezmienne także w czasie – choć od pierwszych opisanych przez Panią wydarzeń dzielą nas długie dziesiątki lat.
Między Italią opisaną w moich książkach a tą, w której żyję dzisiaj, zauważam rzeczywiście wiele podobieństw, ale także sporo ogromnych różnic. Wśród tych pierwszych wymieniłabym transformizm polityczny, transmutację, fakt, że zdanie i wyznawane wartości zmienia się często niczym chorągiewkę. Odmienna jest możliwość awansu społecznego – a w zasadzie jej brak. Zmiana sytuacji życiowej jest dziś dużo trudniejsza niż kiedyś, w latach ’50 czy ’60 ubiegłego wieku, kiedy ludzie doświadczeni wojną robili wszystko, by poprawić swoje położenie – i udawało im się to, chociażby dzięki edukacji. Dziś nie jest ona gwarantem niczego – zauważmy, jak wiele młodych ludzi wyjeżdża z Włoch zaraz po studiach, bowiem w kraju nie mogą znaleźć pracy i zbudować sobie przyszłości. Włochy stają się państwem ludzi starszych, pozbawionym energii, by zmierzyć się z wyzwaniami, z trudnościami. Jednocześnie pełnimy nadal funkcję bram Śródziemnomorza, co oznacza, że te wyzwania i trudności cały czas się pojawiają i mnożą. Przybywają do nas tysiące migrantów z Afryki, my zaś nie potrafimy sprostać zadaniu, które tym samym zostaje przed nami postawione. Widzimy w nich zagrożenie, chociaż jako kraj emerytów powinniśmy cieszyć się z napływu młodych ludzi. Mają oni wprawdzie inny kolor skóry, ale przecież, ucząc się u nas i nas, mogą pięknie kultywować i chronić nasze dziedzictwo. Bardzo chciałabym, aby słowa te wybrzmiały na koniec naszej rozmowy. Sycylia z racji swojego położenia, ale i swoich losów, jest ziemią, która PRZYJMUJE. Żyło tu i współżyło tyle kultur, tyle grup etnicznych. Musimy o tym pamiętać i powrócić do celebrowania tej tradycji.
Materiał powstał w ramach płatnej współpracy z wydawnictwem WAB.
Magazyn “Lente” jest patronem medialnym powieści Sycylijskie lwy oraz Zima lwów.
Posłuchaj moich opowieści o Morzu Śródziemnym – teraz na Spotify, Youtube, Apple, Google i innych popularnych platformach podcastowych oraz bezpośrednio tutaj, na stronie magazynu “Lente”.
W drugim sezonie podcastu zapraszam Cię do wspólnej wędrówki po śródziemnomorskich szlakach, bowiem tematem roku jest PODRÓŻ. Przygotuj plecak, włóż wygodne buty – i nie zapomnij słuchawek!
Wyprawa do Maroka to przygoda, nauka, podróż w czasie. Stymuluje wszystkie zmysły, zachwyca i zadziwia. Chwilę po powrocie z Marrakeszu opowiadam na gorąco, jak spędziłam tydzień w tym niezwykłym mieście. Dzielę się wrażeniami, refleksjami i adresami; podpowiadam, co zobaczyć, co kupić i, oczywiście, co zjeść!
Prowadzenie: Magda Miśka-Jackowska
Produkcja: Michał Woźniak
Jeśli chcesz dowiedzieć się więcej o kwestiach poruszonych w naszej rozmowie, zapraszamy serdecznie do lektury artykułów w magazynie “Lente”:
Na okładce: ilustracja bardzo przeze mnie lubianej Gosi Herby (pamiętacie jej okładki dla “La Rivisty” i “Lente”?), w tytule: nawiązanie do antyku. Autorka jest amerykańską Żydówką i miłośniczką śródziemnomorskich starożytności. Mogło być tylko dobrze…
…A jednak nie jest. Sposób, w jaki przedstawia książkę wydawca, określając ją jako odważną feministyczną analizę, nie koresponduje w moim odczuciu z jej treścią. Owszem, w 12 rozdziałach otwierających się wspomnieniem legendarnych potworzyc z Grecji i Rzymu, autorka snuje rozważania o feministycznym charakterze. Czy jest to jednak odważna i pogłębiona analiza? Zimmerman przykłada mitologiczne archetypy do własnych przeżyć – w których nie zawsze byłam w stanie się przejrzeć. Tekst ma raczej charakter felietonu, raz mniej, raz bardziej błyskotliwego. Jest w nim i osobista prawda, i szczere emocje, i przedstawienie prawdziwych problemów, ale, sięgając po publikację prestiżowego wydawnictwa, spodziewałam się tekstu bardziej ponadczasowego, może nawet – akademickiego, a i bardziej wysublimowanego literacko.
Zakładam, że czytelnik nie mający takich oczekiwań może odnaleźć w książce Zimmerman interesujące wątki i sporo materiału do refleksji – wiele tu przecież bardzo ważnych tematów, a każdy z nas szuka formy odpowiadającej jego wrażliwości. Do mnie zdecydowanie bardziej przemawiają rozważania Mary Beard czy Natalie Haynes (polecam świetną książkę Pandora’s Jar). W tym samym czasie, w którym ukazały się Kobiety i inne potwory, bliskie mi ujęcie tematu znalazłam natomiast wspaniałym filmie Marie Kreutzer pod tytułem W gorsecie. Oparto go na motywach biografii cesarzowej Elżbiety Bawarskiej – którą również uważano za “potworzycę” i której postać od ponad wieku podlega nieustannej mitologizacji. Mniej tu oczywiście Południa (choć finał rozgrywa się na Morzu Śródziemnym, bardzo przez Sisi ukochanym), za to artystycznie: na piątkę.
Jess Zimmerman, Kobiety i inne potwory. Tworzenie nowej mitologii, tłumaczyła Hanna Pustuła-Lewicka, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2023
Aromatyczny za’atar gości w mojej kuchni od dawna, a odkąd przywiozłam kilogramowy zapas tej mieszanki z ostatniej podróży do Galilei w Izraelu, mój zapał do niej przeżywa drugą młodość. Na jej fali powstał przepis na pieczone z za’atarem słodkie ziemniaki, które podaję z granatem, świeżą kolendrą i kwaskowatym dipem z tahini. Danie świetnie sprawdza się jako przekąska na imprezę lub jako część bliskowschodniej uczty.
Nazwa za’atar odnosi się zarówno do charakterystycznej mieszanki przypraw, jak i rosnącego w krajach Lewantu zioła: zbieranego na wiosnę lub wczesnym latem origanum syriacum, nieco podobnego do tymianku, o wyraźnie kwiatowym aromacie. Po polsku roślina ta nazywa się lebiodka syryjska. W Biblii występuje jako hyzop i jest głównym składnikiem przyprawy za’atar.
Oprócz niej do za’ataru dodaje się prażone ziarna sezamu i zmielony sumak — cierpko-cytrusowe owoce śródziemnomorskiego krzewu, które odpowiadają za delikatną, przyjemnie cytrusową nutę za’ataru. Niektórzy dorzucają też inne zioła: tymianek, oregano, majeranek i cząber, albo ucierają za’atar z ziarnami kuminu i gruboziarnistą solą.
W El-Babour, “galilejskim młynie” — sklepie z przyprawami położonym niedaleko Źródła Marii w Nazarecie, można kupić świeżo zmielone przyprawy i obejrzeć ogromny stuletni młyn, który służył galilejskim rolnikom do mielenia zbóż.
Dzisiaj na chodzie są nowoczesne młynki, w których mieli się wszystkie dostępne w El-Babour przyprawy. Z części z nich tworzone są ziołowe mieszanki na bazie autorskich receptur rodziny Kanaza, właścicieli sklepu. Ich za’atar to obłędnie pachnąca mieszanka suszonego tymianku z własnej uprawy, prażonego sezamu, sumaku i odrobiny soli.
Bracia Kanaza polecają wymieszanie za’ataru z odrobiną galilejskiej oliwy, żeby maczać w niej kawałki puszystej gorącej pity – na przykład na śniadanie.
Za’atarem można posmarować wytrawne wypieki przed pieczeniem, posypać nim kremowy labneh albo aksamitny hummus, doprawiać jajka, oliwki, sałatki, ryby albo pieczone warzywa.
Przepis: Słodkie ziemniaki pieczone z za’atarem
4 porcje
4 słodkie ziemniaki
2 łyżki oliwy
2 łyżeczki za’ataru
szczypta gruboziarnistej soli (można pominąć, jeśli w za’atarze jest już sól)
sos tahini:
3 łyżki tahini
4 łyżki gorącej wody
sok z ½ cytryny
szczypta soli
do podania:
świeża kolendra
nasiona granatu
Piekarnik nagrzewamy do 200 stopni.
Blachę do pieczenia wykładamy papierem do pieczenia.
Dokładnie szorujemy ziemniaki i kroimy je w podłużne słupki.
W dużej misce dokładnie mieszamy z oliwą, za’atarem i solą.
Wykładamy ziemniaki na blachę.
Pieczemy przez około pół godziny, mieszając w połowie pieczenia, aż ziemniaki będą miękkie i lekko brązowe.
W międzyczasie przygotowujemy sos.
Tahini energicznie mieszamy z gorącą wodą, sokiem z cytryny i solą na gładki sos.
Upieczone słodkie ziemniaki posypujemy posiekaną kolendrą i nasionami granatu.
Normy społeczne mają to do siebie, że ewoluują i dezaktualizują się, a w ich miejsce pojawiają się nowe, często sprzeczne z poprzednimi. W niektórych społeczeństwach przemiany te zachodzą szybciej, w innych, tych bardziej hermetycznych, pewne kwestie pozostają niezmienne przez wieki, a jakakolwiek próba wyłamania się z ogólnie przyjętego schematu wiąże się z wykluczeniem.
Przykład takiego społeczeństwa może stanowić Albania, przedstawiona przez bułgarską pisarkę Rene Karabasz (pseudonim literacki Ireny Ivanovej) w powieści Zanim dojrzeją granaty. Książka, która zdobyła m.in. nagrodę Eliasa Canettiego, ukazała się właśnie nakładem Wydawnictwa Poznańskiego w tłumaczeniu Marioli Mikołajczak.
Shqipëria, jak mówią na swą ojczyznę Albańczycy, to kraj, w którym część mieszkańców wciąż żyje w zgodzie z Kanunem – XV-wiecznym prawem zwyczajowym stworzonym przez księcia Lekę Dukagjiniego. Dla osoby z Europy Zachodniej są one jednocześnie niepojęte i przerażające. Największe zdumienie budzi obowiązek krwawej zemsty (alb. hakmarrja, dosłownie: branie krwi), który spoczywa na członkach zhańbionego rodu.
Rene Karabasz przedstawia nam rodzinę, w której wszystko poszło nie po myśli rodziców, a dla której honor, rozumiany tak, jak w Kanunie, jest dosłownie wszystkim. Poznajemy więc archetypowego ojca – pana domu, szanowanego mieszkańca wioski, którego wszyscy poważają i przed którym drży reszta rodziny. Matkę w pełni podporządkowaną swojemu mężowi, która, choć staje w obronie dzieci, nie jest w stanie mu się przeciwstawić. Córkę z poważnymi zaburzeniami tożsamości, która jeszcze w życiu płodowym nieustająco słyszała, że powinna urodzić się chłopcem, co wymiernie odbija się na jej dalszym życiu. Jest też delikatny, wrażliwy syn, który nie skrzywdziłby nawet muchy – czym, w mniemaniu starszego pokolenia, naraża na śmieszność całą rodzinę.
Poznajemy także trzy ekstremalnie różne sposoby radzenia sobie z życiem w świecie, w którym nie można być sobą. Pierwsza postawa to pogodzenie się, dopasowanie i ucieczka w oryginalne hobby. Druga to zatracenie własnej tożsamości, mnożenie kłamstw i kreowanie w swojej głowie świata, który nijak ma się do rzeczywistości. Trzecia wreszcie to bunt, odcięcie się od korzeni i szukanie szczęścia w zupełnie innym świecie i innych realiach. Niestety koniec końców żadna z tych postaw nie przynosi szczęścia, stanowiąc jedynie sposób na radzenie sobie z jego brakiem.
Historia opowiedziana przez Karabasz na wskroś przepełniona jest smutkiem; na wybrane problemy zwraca uwagę w ekstremalny, bardzo jaskrawy sposób. I choć społeczność, o której opowiada, daleka jest od tej, w której przyszło nam żyć, to wiele opisanych przez autorkę schematów odnajdziemy również w swoim otoczeniu. Po tekst Karabasz warto sięgnąć choćby po to, by zdać sobie z nich sprawę i zobaczyć, jak bardzo potrafią być toksyczne.
Rene Karabasz, Zanim dojrzeją granaty, tłumaczyła Mariola Mikołajczak, Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 2023
Strona korzysta z plików cookies w celach statystycznych, zgodnie z Polityką prywatności.